Nie wiem, czy kończyliście kiedyś trzydzieści lat. Ja skończyłem parę tygodni temu. Urodziny te wiązały się w moim przypadku z nieprzyjemną konstatacją.
Okazało się, że nie spełniam oczekiwań.

I nawet nie chodzi o presję, że powinienem być już żonatym tatą z bezpiecznym kombi w kredycie, bo tej jakoś specjalnie nie odczuwam. Ale od jakiegoś czasu nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszyscy oczekują, że te urodziny mnie jakoś dotkną.
No co tak długo odbierałeś ten telefon? Kości już nie te i trzeba się ruszać powoli? – Brzmiały pierwsze słowa pierwszego telefonu, który odebrałem 27 lutego. – Ale już tak na serio. Jak się z tym czujesz?
To nie było pierwsze takie pytanie. Odbywałem tego typu rozmowy tygodnie przed trzydziestymi urodzinami i odbywam je nadal. Ale ten telefon to idealny punkt wyjścia.
Padło pytanie, więc udzielam odpowiedzi.

Świetnie się z tym czuję

i nie bardzo rozumiem, o co wszystkim chodzi. Tyle się mówi o tym, że 30 to nowe 20, 40 to nowe 30, 50 to nowe 35, neonowy pomarańcz to nowa czerń, a jednak wystarczy, żeby zaczęła się zbliżać zmiana cyfry dziesiętnej w wieku, by nagle wszystkim zaczęło, za przeproszeniem, pod deklem odpierdalać coś się w głowach przestawiać. Czemu?

Przecież żyjemy w 2019, a nie w 1290. To już nie te czasy, że przeżyłem 30 lat, trzykroć zjadłem maliny, raz jeden gruszkę, mogę umierać szczęśliwy. Średnia długość życia rośnie. Na świecie są już ludzie, którzy, jeśli z kosmosu nic w nas nie pierdolnie i nie pozabijamy się z dnia na dzień, dożyją w niezłej formie 150 lat. Zmienia się skala i nie ma sensu uparcie trzymać się tych samych punktów odniesienia.
Trzydzieści sreści. Mam trzydzieści lat, w życiu zjadłem setki gruszek i tony malin. Nie zamierzam na tym poprzestawać.
Ani nagle zaczynać się przejmować. Z prostej przyczyny.

Mam 30 lat i nigdy nie byłem, w takim ogólnym obrazie, szczęśliwszy.
Nie zamieniłbym tego okresu w życiu na żaden inny. Na myśl o tym, że miałbym wrócić na studia, robi mi się mdło, co i tak jest sukcesem, bo na myśl o powrocie do liceum zwijam się na podłodze w pozycji płodowej i zaczynam na przemian histerycznie się śmiać i płakać. Nie zrozum mnie źle, to były fajne czasy, przeżyłem je, mając wokół siebie świetnych kochających ludzi, dobrze się bawiłem, ale teraz, dopiero teraz, czuję, że jestem wolny.

Mam 30 lat. Mieszkam z dziewczyną, którą kocham najbardziej na świecie. Mieszkamy sami, na swoim. Nigdy wcześniej nie było to możliwe. Właśnie wróciłem z Wietnamu. Jeszcze pięć lat temu było dla mnie nie do pomyślenia, że kiedyś ot tak polecę sobie do Azji.
Mam 30 lat i mogę sobie w sklepie kupić tyle pistacji, ile tylko zechcę. W liceum starczyło tylko na tanie wino i paczkę fajek.

Mam 30 lat i wiem rzeczy. Wiem, że seks po Jacku Danielsie jest sto razy lepszy niż po haszyszu. Umiem wybrać dobrą patelnię. Nauczyłem się już, czym się różni brutto od netto, ale jeszcze nie zapomniałem, że w życiu chodzi o coś więcej, niż żeby się w tabelkach zgadzało. Zrozumiałem, że wbrew temu, czego nas uczono, możesz myć zęby po trzy minuty trzy razy dziennie i nigdy nie całować się z dziewczynami z próchnicą, a dziury w zębie i tak nie unikniesz, jeśli jest ci pisana. Umiem przewlec sznurówki w butach na co najmniej 13 sposobów. Znam tajemnicę udanych związków, wartość rodziny i wiem, że przyjaciół można znaleźć w każdym wieku. Dalej świetnie bawię się na koncertach, mimo że źle się czuję w tłumie.
Zrozumiałem, czym można zapłacić za zbytnią niefrasobliwość i brawurę, i nauczyłem się, że nadmierna ostrożność wcale nie jest od nich lepsza.

Mam 30 lat. Coraz częściej młodzi ludzie uważają mnie za mądrego, a starzy coraz rzadziej za debila. To duży sukces.

Bywałem w życiu ładniejszy, lepiej zbudowany. Bywałem bardziej zaangażowany i bardziej zdystansowany, ale nigdy nie byłem bardziej wolny. I nigdy nie czułem się bardziej sobą. Nigdy bardziej na miejscu.

Mam 30 lat i nikt mi nie mówi, co mam robić. Czasem mama tylko.
Nigdy nie byłem szczęśliwszy.