Jeśli przyszliście tu poczytać o tym, dlaczego facetom chce się na kacu, to nie martwcie się. To nie był clickbait i do tego też dojdziemy. Ale muszę zacząć od początku.

Dać tej historii ręce i nogi. Zarysować szerszy obraz. Stworzyć kontekst.
A szerszy kontekst z dobrze narysowanymi rękoma i nogami jest taki, że żyjemy w smutnych czasach.

Kiedyś, dawno, dawno temu, przed erą smartfonów, kiedy jeszcze trzeba było wyjść z internetu, żeby wyjść z domu, imprezy były dużo ciekawsze. Było o czym rozmawiać. Wystarczyło rzucić jedno zdanie, jak

Hej, pamiętasz ten film z tym gościem, w którym ta laska, co gra matkę w “Stranger Things”, całuje się z Angeliną Jolie?

albo

Ciekawe, czy Avril Lavigne jest jeszcze z tym gościem z Sum41. Jak on się nazywał?

lub

Ty, a Patrick Swayze jeszcze żyje?

albo zapytać o cokolwiek innego, choćby ustrój Konga, i grupa osób miała zajęcie na jakiś czas. Może i na cały wieczór, jeśli pod ręką nie było encyklopedii. W sprzyjających okolicznościach (odpowiednio gorący temat lub odpowiednia ilość alkoholu) mogło się nawet skończyć mordobiciem. A teraz?

– Ty, jak się nazywała ta aktorka, która wychodziła z wody w Bondzie?
– Chwila, #LMGIFY. Ursula Anders.
– A jaki to był ty
– Doktor No.
– To jeden z tych
– Tak, z Seanem Connerym.
– Hah, Connery, ciekawe, ile
– 86.
– A idź się pierdol.
– Nie mogę. Według Google najbliższy burdel jest 40 km stąd, będę szedł 9 godzin i 43 minuty. Nie dam rady po tym pierdolić.
– Umrzyj.

Nuda.

Chyba, że trafisz na odpowiedni temat. Jak my ostatnio.

Dlaczego faceci mają na kacu taką ochotę na seks?

Padło, chwila ciszy i nagle beng, wszyscy biorą udział w dyskusji.
Każdy chce to zrozumieć. Każdy już próbował zrozumieć.

Kobiety zastanawiają się, jak to w ogóle możliwe, że kiedy one na samą myśl o kołysaniu czują coś, co wczoraj było litrem modżajta, dużym kebsem w placku z mieszanymi i paczką cienkich zielonych LM-ów, a dzisiaj jest kwaśną kulą próbującą przez gardło wydostać się na wolność, faceci zdają się myśleć tylko o kołysaniu.

Faceci zastanawiają się, jak to w ogóle możliwe, że kiedy na samą myśl o poruszaniu się czują coś, co wczoraj było półlitrem łychy, dużym kebsem w placku z ostrym i czosnkowym i paczką czerwonych marlboro, a dzisiaj jest kwaśną kulą próbującą przez gardło wydostać się na wolność, mogą myśleć tylko o poruszaniu kogoś. I butelce wody w trakcie.

I nagle jakiś frajer, jakiś luj, jakiś głupi zabawy psuj wyciąga telefon i googluje. I wiecie, co znajduje?
Nic nie znajduje.
Wszędzie pytania, żadnych konkretnych odpowiedzi. Żadnych naukowych badań. Upada teoria o podwyższonym testosteronie. Nie znajduje potwierdzenia teoria o przeciwbólowym działaniu dopaminy i adrenaliny. Nikt się tym tematem porządnie nie zajął. Praktycznie same fora. Jakiś “mam na imię Zygmunt, jestem specjalistą seksuologiem, proszę zadawać pytania” coś tam kręci. Jakiś internetowy macho się wymądrza. Jakieś dziecko pyta, kto mu pokaże cycki. Ale odpowiedzi nie ma żadnych.
Googlowanie po angielsku też nie przynosi efektów. Kilka clickbaitowych tytułów z męskich i damskich cosmopolitanopodobnych serwisów. Nic wzbudzającego zaufanie.

To kolejny problem z czasami, w których żyjemy. Nikt nie zajmuje się naprawdę ważnymi sprawami. Więc się zajęliśmy. Dyskutujemy, pijemy, analizujemy, tworzymy statystyki. Skoro CBOS może wnioskować o zbiorowości 31,5 mln dorosłych Polaków, przepytując 0,003% ich populacji, to na podstawie naszej dziesiątki możemy spokojnie wnioskować na temat cierpiących na poalkoholową hiperlibidemię mężczyzn.

Ostatecznie przyjęliśmy przez aklamację teorię jakiegoś celebryty, że to kwestia przetrwania gatunku. Że organizm jest przekonany, że oto zatruty alkoholem umiera, nie żeby z własnej winy, tylko niechcący, przez kolegów. Że przestawia się z myślenia jak żyć na myślenie znajdźcie mi jakąś zgrabną rzyć, żeby rzutem na taśmę ostatni raz spróbować się rozmnożyć. Spełnić swoją gatunkową powinność.
Po pierwsze, teoria ta wydała nam się najsensowniejsza. Po drugie, celebryta ten, chociaż jego tożsamości nikt z nas nie jest sobie w tej chwili w stanie przypomnieć (wygoogluj to, frajerze), wydawał się być najbliżej sensownego autorytetu. Nosił jakiekolwiek znamiona poważnego źródła. Prawdopodobnie dlatego, że wyglądał na weterana ciężkich poranków.

Żyjemy w naprawdę beznadziejnych czasach.
Nie ma o czym porozmawiać, bo każda informacja jest na wyciągnięcie ręki w Google.
Oprócz naprawdę ważnych rzeczy, o których w ogóle się nie mówi.
Cierpimy na niedostatek autorytetów.
A na dodatek istnieje całkiem spore ryzyko, że na twojej imprezie jest jakiś bloger, który stwierdzi, że napisanie o waszych pijackich dyskusjach to świetny pomysł.