Moja dziewczyna zrobiła mi kanapkę z kotletem. I może dla kogoś byłaby to absolutnie niepozorna kanapka z kotletem, ale dla mnie… Dla mnie to dużo więcej.

Wszystko przez historię, którą usłyszałem, kiedy byłem jeszcze tak młody, że czarnego Specjala uważałem za smaczne piwo, a Johnny Walker jawił mi się jako szczyt luksusu. Czyli dawno temu. Młodemu mi tata kolegi opowiedział historię z czasów swojej młodości, kiedy pracował na kolei. W pracy miał kolegów, a wśród nich jednego prostego chłopaka ze wsi. Miasto, z którego pochodziła reszta chłopaków, też nie było jakąś specjalną metropolią, ale w tamtych czasach ta różnica miała znaczenie. Głównie ze względu na różnicę w dostępie do dóbr. A różnice te wyglądały nie do końca tak, jak byśmy to sobie teraz wyobrażali. Wiecie, świniaka łatwiej było ukryć przed chciwą ręką sprawiedliwości i równości społecznej na wsi niż w bloku z wielkiej płyty. Przynajmniej ja to tak zrozumiałem, mnie też jeszcze na świecie nie było.

No i ten chłopak, młody, świeżo po ślubie (wtedy jeszcze w dobrym tonie było w młodym wieku być po ślubie), codziennie przynosił do pracy na kolei kanapkę, którą zrobiła mu żona.
Codziennie taką samą.
Kanapkę ze schabowym.
Teraz może wydawać się to dziwne, ale wtedy schabowy naprawdę coś znaczył. Gospodyniom, matkom i babkom nie łatwo było go, zgodnie z tradycją, położyć na talerzu w każdą niedzielę, a co dopiero codziennie wsadzić mężowi w kanapkę do pracy. Ta kanapka urosła w oczach chłopaków z kolei do rangi symbolu. Tamte czasy działały na ludzi tak, że dwie pajdy pieczywa przełożone kotletem schabowym mogły urosnąć z rangi chleba naszego powszedniego do alegorii czegoś dużo większego. W tym wypadku były namacalnym odbiciem żony idealnej, perfekcyjnej kobiety. Zaradnej, kochającej, dbającej i czułej. Musi cię kochać ta twoja żona – mówili prostemu chłopakowi ze wsi koledzy z kolei. A on nic nie odpowiadał, siadał gdzieś z boku i w milczeniu jadł kanapkę z kotletem.

Niestety symbole mają to do siebie, że czasami nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością. Po czasie długim, choć nieokreślonym – nie chcę mówić, czy były to dni, tygodnie, czy miesiące. Nie wiem, wiem tylko, że był to czas długi, bo wystarczający dla narodzin alegorii – koledzy postanowili przekonać się, jak smakuje zaradność, miłość i czułość żony idealnej. Ukradli mu kanapkę.
Dwie pajdy chleba przełożone plackiem ziemniaczanym.

I właśnie dlatego teraz, po długich dekadach, kiedy moja (nie)żona nasmaży na obiad za dużo kotletów i później przez dwa dni podaje mi na drugie śniadanie kanapki ze schabowym, to nie czuję, że dojadam wczorajszy obiad.
Czuję, że jestem kochany.