Jest w języku angielskim taki zgrabny termin jak peak performance. Gdybyśmy tłumaczyli to dosłownie, brzmiałoby to po naszemu maksymalna wydajność. Czyli brzmiałoby źle i wprowadzało w błąd.

Moim zdaniem szczytowy moment brzmiałoby dużo lepiej i nie wprowadzałoby w błąd. Bo właśnie o moment w peak performance chodzi. O chwilę, w której sportowiec osiąga maksimum swoich możliwości. Sekundę, w której jego organizm zalewa fala adrenaliny i endorfin, która sprawia, że wszystko inne staje się odległe, że zostają tylko człowiek i cel, na którym jest skupiony, i świadomość, że może go osiągnąć. Pewność, że da radę.

Znasz to uczucie?
Bo ja nie jestem pewien, czy je znam. Przynajmniej jeśli chodzi o sport. Kilka razy czułem coś podobnego. Raz wyjątkowo mocno. I chociaż jestem pewien, że większość z was nie dostrzeże w tym nic widowiskowego, dla mnie jest to coś ważnego. Mogę nawet podać dokładną datę. Nie żebym ją zapamiętał, nie jestem specjalnie mocny w datach, na szczęście żyjemy w czasach, w których są aplikacje do wszystkiego.

endo

Kilka dni temu minęły 3 lata od tego dnia. Jak co roku żeglowaliśmy przez Mazury. Druga połowa wyjazdu. Pogoda marna, nastroje pasujące do pogody. Kilka dni bujaliśmy się od Giżycka do Rucianego, bez pośpiechu i trochę leniwie, bo na tyle pozwalały nam warunki, by w końcu wrócić na imprezę do Mikołajek. Następnego dnia nie miałem załogi. Miałem przed sobą obraz nędzy i rozpaczy, a nad sobą, kolejny dzień z rzędu, 80-procentowe zachmurzenie. Rozsądnie byłoby zostać i poświęcić ten dzień na rekonwalescencję i składanie ofiar w intencji cudownego rozpogodzenia. Ale ja chciałem płynąć. Po to tu przyjechaliśmy przecież.
Więc płynąłem. Reszta drzemała pod pokładem, grała w karty, czytała, a ja płynąłem. Od Mikołajek do Giżycka. 10 godzin za sterem praktycznie bez przerwy. Z każdą minutą coraz bardziej zły i zmęczony. Ale przede wszystkim coraz bardziej mokry, bo co chwilę zaczynało siąpić. Nawet nie padać. To nie był deszcz, tylko kropelki wody wciskające się w każde możliwe miejsce. Wchodzące pod sztormiak, przemaczające buty i rękawiczki.
A ja płynąłem, bo uparłem się, żeby płynąć, i przecież nie wypadało się wycofać. Od czasu do czasu zamieniłem parę zdań z K, która przynosiła mi herbatę, albo z kimś wychodzącym na papierosa.
Wszystko zmieniło się w okolicy Giżycka, kiedy byłem już tak zmęczony, że byłem pewien, że nigdy nie będę bardziej. Po godzinach nijakości i nudy nagle na moment zaświeciło takie perfekcyjne popołudniowe słońce, które sprawia, że całe jezioro się mieni. Wyszedłem z Bocznego w Niegocin, minąłem cypel, łódka złapała idealny kurs, liny przestały ślizgać się w dłoniach, plecy przestały boleć i wystarczył jeden hals, żeby przejść całe jezioro. Czułem się w tej chwili tak idealnie, że nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęło znowu padać, i zamiast stanąć w Giżycku, jak zakładał plan, pociągnąłem nas do Trygortu.
Normalnie ta trasa zajęłaby nam dwa dni, ale wystarczył ten jeden moment, żebym poczuł, że muszę płynąć i nie mogę przestać. Dla wilków morskich to może być nic. Dla mnie to wciąż największy dystans jednego dnia, najdłuższy czas za sterem bez przerwy i najpiękniejszy dzień w mojej żeglarskiej karierze. I jeden z najpiękniejszych w życiu. Dla pozostałych na łódce mógł być zwykły i nijaki. Dla mnie to był ten dzień.

Nie jestem wyczynowcem. Nigdy nie próbowałem pobić tego wyniku. A jednak wiem, że któregoś dnia to zrobię. Bo przyjdzie taki dzień, kiedy #konradmusisz i stanie się to samo z siebie. W codziennym życiu też tak mam.

Dostaję bolesnej wysypki, kiedy słyszę, że żeby coś osiągnąć, musisz zawsze dawać z siebie 100%. Nie. Nie musisz. Wręcz nie możesz. Jesteśmy ludźmi, a nie maszynami. Zresztą nawet maszyny nie mogą ciągle chodzić na pełnych obrotach.
Chodziłem kiedyś do szkoły z dziewczyną, której rodzice od zawsze wpajali do głowy, że we wszystkim ma być najlepsza. Pamiętam jak płakała, kiedy po latach nauki dostała pierwszą czwórkę. Nie na koniec roku, nie z ważnej klasówki. Z jakiejś niezapowiedzianej kartkówki chyba. Pamiętam, jak wychowawczyni powiedziała nam, że to nic śmiesznego, że oto ta dziewczyna ma ambicję i w przeciwieństwie do nas coś w życiu osiągnie. Osiągnęła. Wszystkie świadectwa ma z czerwonym paskiem.
Mam kolegę, którego największym marzeniem było wyrwać się z naszego małego miasta i odnieść SUKCES. Dostał po studiach pracę w korpo, zainwestował kasę w motywacyjne szkolenia i uwierzył znanemu piewcy dawania z siebie 110%, że to właśnie jest droga. Że trzeba zawsze wyżej, szybciej i mocniej niż inni, bo inaczej jesteś przegrywem. Kolega nie ma jeszcze 30 lat, wygląda jakby miał więcej niż 35 i podczas 15 minut rozmowy dwukrotnie wspomniał, ile zostało mu do emerytury.

Życie to nie – jeśli mamy pozostać przy sportowych metaforach – sprint na 60 metrów. Życie to maraton. Albo raczej triathlon, bo sam bieg nie wystarczy i czasem trzeba coś przepłynąć, a czasem przejechać rowerem. I nie możesz od samego wyjścia z bloków do mety biec ile sił, bo spalisz się, zanim wyścig się na dobre zacznie. W życiu musisz znaleźć swoje tempo, wiedzieć, kiedy podbiec i podgonić resztę, a kiedy zwolnić i złapać oddech. Znaleźć odpowiedni rytm, nauczyć się cieszyć drogą, uświadomić sobie, że nie zawsze chodzi o cel i nie zawsze miejsce na pudle jest najważniejsze. Nie zawsze ma wyjść.
A kiedy już to zrozumiesz, musisz mieć szeroko otwarte oczy i wypatrywać tej chwili. Tego kluczowego momentu, w którym trzeba skoczyć najwyżej, jak się da, pobiec szybciej niż kiedykolwiek dotychczas albo po prostu z całych sił przeć przed siebie. Być na ten moment gotowym. Mieć za sobą treningi, rozgrzewkę, odpowiednie buty na nogach i dać z siebie wszystko w chwili, która dania wszystkiego naprawdę wymaga.
I wygrać.

Wpis powstał we współpracy z marką SKYN ™, tą samą, która produkuje prezerwatywy, które pozwalają poczuć wszystko. Teraz, w ramach eksperymentalnego projektu, z tego samego materiału, stworzyli innowacyjny strój sportowy SKYNFEEL™ APPAREL, który pomaga skoczkom dać z siebie wszystko w tym momencie, w którym powinni dać z siebie wszystko. Czyli w chwili skoku, żeby nie było niedomówień.  Możecie zobaczyć go na okładce wpisu i w filmiku poniżej. Warto, bo to niesamowita sprawa. Zwłaszcza te klapki, które podczas rozbiegu układają się wzdłuż ciała, a podczas lotu się rozkładają. Zobaczcie sami.