Trzy miesiące. Właściwie trzy i pół. Wtedy napisałem ten tekst pierwszy raz. Niestety musiałem go wyrzucić. Byłem zbyt wściekły, kiedy go pisałem. Wściekły i bezsilny. Sprawdził się świetnie jako zawór bezpieczeństwa, pozwolił mi dać upust negatywnym emocjom, nabrać dystansu, ale nie był czymś, co chciałbym dać ci do przeczytania. Wiedziałem, że go nie opublikuję w chwili, w której postawiłem ostatnią kropkę, bo chciałem, żeby to, co napiszę, przyniosło jakiś efekt. Żeby to, co chcę powiedzieć, nie utonęło w morzu wulgaryzmów. Chciałem móc liczyć na to, że nawet jeśli cię do niczego nie przekonam, to chociaż sprawię, że przez chwilę się zastanowisz. Dlatego dałem sobie czas i dziś piszę do ciebie jeszcze raz.
Piszę, stawiając słowa powoli i ostrożnie, tak jak przechodzi się nad rzeką po starym omszałym zwalonym drzewie.

Nie byłoby prawdą, gdybym napisał, że wszystko zaczęło się od zdjęcia z okładki tego wpisu. To zdjęcie jest w samym środku tego, o czym chcę napisać, dlatego najłatwiej od niego zacząć.
Wrzuciłem je na Instagrama w nagłym przypływie uczuć. Miewam takie przypływy. Zresztą wrzucam tego posta tutaj, możesz przeczytać opis, jeśli chcesz, chociaż nie jest to konieczne dla zrozumienia reszty tekstu.

Taka była prawda internetu. Taka była moja prawda. Prawda mojej dziewczyny wyglądała jednak zupełnie inaczej.
Podczas kiedy ja siedziałem w pociągu zadowolony z siebie i szczęśliwy, ona, wybacz mi ten tandetny symbolizm, jechała w przeciwnym kierunku, czując coś zupełnie innego. Strach, wstyd, ból i złość niewiele mają wspólnego ze szczęściem.

Na dworzec szliśmy tego dnia oddzielnie. Mój pociąg odjeżdżał pół godziny wcześniej, oboje byliśmy lekko spakowani, więc nie było potrzeby, żeby ktoś komuś pomagał z bagażami. Był ciepły czerwcowy dzień, na dworzec mamy spacerkiem jakieś 10 minut. Po drodze, biegnącej wzdłuż jednej z głównych ulic miasta, mijamy komendę policji, sklepy, kamienice. Cywilizowany środek miasta. Co złego może się stać?
Mi? Nic.
Jej? Jak widać wszystko.

Ja siedziałem już wygodnie w pociągu. Jej, dwieście metrów od komendy policji, w biały dzień, w środku wojewódzkiego miasta trzech typków zagrodziło drogę. Jeden bez koszulki i górnej dwójki z lewej, za to z krzyżykiem i medalikiem z Maryją na piersi, drugi w polówce i czapce wpierdolce, trzeci wyróżniający się absolutnie niczym. Obstąpili ją, kazali zostać, porozmawiać, proponowali, żeby z nimi poszła. Nie reagowali na nieproszę mnie puścić. Ani na coraz bardziej stanowcze nie puszczaj. Rechotali, zionęli, łapali. Nie reagował też nikt dookoła. Kobiety i mężczyźni przechodzący obok, kierowcy przejeżdżający tuż obok tego chodnika. Nie zareagowała starsza pani z pieskiem, młody chłopak w słuchawkach. Zareagował tylko starszy robotnik pracujący tuż obok, kiedy po czasie, który musiał być dla niej wiecznością, złapała jego wzrok i zapytała, dlaczego pan mi nie pomoże?

Zdążyła na pociąg. Nic jej się nie stało. Postanowiła, że mi o tym nie powie, dopóki nie wrócimy do domu, żeby nie psuć mi weekendu. Jechała pociągiem, próbując nie płakać.

Byłem wściekły. Potwornie wściekły. Na wszystko. Na siebie, bo coś takiego nie zdarzyłoby się, gdybym był z nią. Jeszcze raz na siebie, bo nie chcę być człowiekiem, który myśli w kategoriach musi wszędzie chodzić ze mną, bo ze mną jest bezpieczna. Na nią, bo z jakiegoś powodu uznała, że lepiej mi nie mówić. Na nich, na tych, co robią, i na nich, na tych, co widzą. Widzą i nie reagują, jakby to było ok. Jakby to ich nie dotyczyło.
Wiem, że wśród czytających ten tekst też trafią się tacy ludzie. Osoby, które powiedzą, że przecież nic się nie stało.
Stało się. I dzieje się codziennie i wszędzie. Tak samo, zupełnie inaczej, często dużo gorzej.

Dzieje się nie dlatego, że faceci to świnie, tylko dlatego, że brakuje edukacji. Nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy pomyślę o tych gościach, ale tak samo otwiera się, kiedy słyszę, że rząd chce usunięcia edukacji seksualnej ze szkół, albo wręcz przeforsowania ustawy, pozwalającej na zamykanie edukatorów seksualnych w więzieniach.
Próbuję to zrozumieć, nie sprowadzać tego do prostych odpowiedzi, ale nie przychodzi mi to łatwo.

Czy chodzi o słowo seks w nazwie przedmiotu? Że według niektórych seks to coś brudnego, czego należy się wstydzić? Nie wierzę, że dla polityków jest jeszcze coś brudnego, czego należy się wstydzić, ale może w to właśnie wierzy ich elektorat?
Ostatnio słyszałem kuriozalne zdanie, że edukacja seksualna zabija naturalny wstyd, który ma być naturalną obroną przed molestowaniem. Wstyd nie jest obroną. Wstyd jest bronią. To między innymi wstyd sprawia, że ofiary boją się mówić o tym, że zostały skrzywdzone. Więc może im to na rękę. Może chcą nas krzywdzić. Orwell nas przed tym ostrzegał. Pamiętacie? W lekturze szkolnej to było.

Banda starych facetów, którzy nie mają oporów, by wyzywać nastoletnią dziewczynkę tylko dlatego, że martwi się o swoją planetę i nie boi się o tym mówić, goście obstępujący dziewczynę w biały dzień, typ, który tłucze swoją żonę, to owoce świata, bez właściwej edukacji. Ludzie, których nikt nie uczył o miłości, szacunku, granicach.
Potrzebujemy edukacji jak zbawienia. Może skoro jest w tym kraju tyle osób, które boją rzeczy z seksem w nazwie, to ją przechrzcijmy. Nazwijmy ją lekcjami o miłości.
Jak można walczyć z czymś, co nazywa się lekcjami o miłości? Już widzę nagłówki o treści Biskupi potępiają nauczanie o miłości w szkołach.

W niedzielę idziemy do urn. Nie znam się na polityce i nikogo nie chcę do niczego namawiać. Ale nie chcę, żeby mój głos (lub jego brak) wsparł ludzi, którym nie wystarczy władza nad naszą kasą, ale marzy się jeszcze rząd dusz. I zastanów się jeszcze raz, czy ty chcesz.