Ten tekst pewnie mógłby mieć lepszy tytuł, bo ostatni dzień wakacji, to dzięki Fifiemu, związek frazeologiczny wyświechtany bardziej niż moje żeglarskie rękawiczki. Ten tekst pewnie mógłby też mieć lepszy temat, bo łatwiej znaleźć dziewicę na dyskotece w remizie niż blogera, który nie pisał rzewnego kawałka o mijającym lecie i nadchodzącej jesieni. Ale nic na to nie poradzę.
Jest poniedziałek, drugi dzień września, pierwszy dzień szkoły. Moja dupa od ponad dekady nie gniotła się w niewygodnej szkolnej ławce, a i tak co roku tego dnia ściska się z żalu.
Przez cały dzień snuję się jak uczniak, który czując lekko stęchły zapach sali gimnastycznej, myśli o tym, jak bardzo zmarnował wakacje.

Nie narzekam. To nie jest tak, że miałem złe wakacje. Miałem super wakacje. W ogóle miałem wakacje, a to jest już strasznie dużo, kiedy ma się trzydzieści lat. Ale przecież tylu rzeczy w nie nie zrobiłem.
Nie pożeglowałem. Mam jezioro i łódkę pod samym nosem, a w tym roku popływałem jakieś 4 razy. Może 5. Wiem, że jeszcze popływam, ale to nie będzie już to samo. Wiatry będą równiejsze i pewniejsze, ale słońce już niekoniecznie. Nie spłynę do tych strasznych Kretowin na gofra. Spłynę przespacerować się przez opuszczony kurort, który mógłby być idealną scenerią lekkiego dreszczowca, gdyby Stephen King był Stefanem Królem, mieszkającym na Warmii zamiast w Maine.
Nad morze mam godzinę z hakiem. Tyle co nic. Miałem w tym roku pół lata spędzić nad morzem. Spędziłem na plaży może trzy dni.
Tylko raz kąpałem się w rzece, prawie nie pływałem i znowu nie poszedłem na kurs kite surfingu.

Wszystko dlatego, że te wakacje miały być takie długie. Wakacje. Cały czas mówię wakacje, a mam na myśli lato. Bo według kalendarza lato może zaczynać się pod koniec czerwca i kończyć pod koniec września, ale my, ofiary systemu edukacji, wiemy, ile trwa lato. Dwa miesiące. Lipiec i sierpień. Wiecie, ile to jest czasu? Strasznie dużo. Potwornie mało.
Mam do siebie pretensje o każdy jeden dzień, którego nie wykorzystałem w pełni, którym nie cieszyłem się jak należy, a tych dni było wiele. Masa zmarnowanych wakacyjnych okazji.
To nie jest dla mnie nowa myśl. Towarzyszy mi każdego września od drugiej klasy podstawówki. Jest to dla mnie myśl przewlekła. Ale w długiej karcie historii tej choroby pojawił się nowy objaw. W tym roku ta myśl rozrosła się na całe życie.

Żyj tak, jakby jutra miało nie być jest chyba jeszcze bardziej wytarte, niż to o powietrzu pachnącym jak ostatnie dni wakacji, ale prawie nikt nie traktuje go poważnie. Bo to zdanie jest zbyt duże i ostateczne.
– No tak, oczywiście – odpowiadamy – jutra mogłoby w sumie nie być, ale przecież będzie. To wszystko może się skończyć choćby jutro, ale jutro się nie skończy, jutro idę do fryzjera. Właściwie każdego dnia może nie być kolejnego dnia, ale jakby w przyszłości i raczej dalszej. Jeszcze będzie czas.
A później nagle zamykają ci ulubioną budkę z goframi i jest płacz.

Nie odkładaj gofrów i wina.
Nie odkładaj na później wakacji i podróży. Mówienia komuś, że go kochasz. Wybaczania i przepraszania. Nie odkładaj pisania wierszy. Nie odkładaj tego, bo wakacje się zawsze kończą, w wymarzonych destynacjach płoną lasy, ludzie, których kochasz, odchodzą w taki czy inny sposób, słowa pozostają niewypowiedziane, a wiersze nienapisane.
Szkoda dobrych wierszy, na świecie jest stanowczo za mało dobrej poezji.

Ja nie będę odkładał. Jest poniedziałek, drugi dzień września, pierwszy dzień szkoły. Stoję w oknie, palę papierosa, mimo że normalnie w domu nie palę (kiedyś też tak paliłem, wychodziłem prawie na dach, przez okno dachowe w swoim pokoju, i paliłem, modląc się, żeby rodzice nic nie poczuli. Rynny w tamtym domu do dziś muszą być pełne niedopałków Lucky Strike’ów zgaszonych zbyt wcześnie, bo wydawało mi się, że ktoś idzie) i zawieram ze sobą pakt. Nie będę nic odkładał.

Pewnie za rok, w pierwszy poniedziałek września, będę myślał o tym samym, może znowu wpadnę na to, żeby o tym napisać i zawrzeć ze sobą pakt, ale dzisiaj jestem pewien, że nie będę już nic odkładał.
Od wkrótce.