Swój pierwszy telewizor dostałam jako nastolatka. Był to stary kineskopowy Thompson, którego moi rodzice wymieniali na nowszy model. Wielki jak stodoła, wydający przy włączaniu takie specyficzne pyknięcie, niedające się pomylić z niczym innym.

Błysk, który temu dźwiękowi towarzyszył i rozświetlał nagle martwy, pusty ekran, pamiętam dokładnie do dziś i na samą myśl o nim mam ciarki ekscytacji. Byłam w takim wieku, że wszystko chciałam robić w samotności, za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju, więc z wdzięcznością przyjęłam ten relikt lat dziewięćdziesiątych, a moi rodzice z wdzięcznością przyjęli fakt, że nie kłócę się z nimi o pilota ani nie straszę ich w nocy, skradając się po ciemku do dużego pokoju, bo ma lecieć coś dobrego. Raz zdarzyło mi się też zasnąć na siedząco na dywanie przed telewizorem, więc wyobraźcie sobie, jak wystraszyć się musiał mój tata, którego w nocy obudził szum śnieżącego ekranu, a po wejściu do pokoju zalanego szarą poświatą zobaczył ciemnowłosą dziewczynkę w koszuli nocnej, siedzącą bez ruchu przed telewizorem. Mam nadzieję, że nie był świeżo po seansie Poltergeista.

Gdy wreszcie mogłam zacząć sama decydować o tym, co i kiedy oglądam, zaczęłam kupować, pożyczać i znosić do domu filmy na kasetach wideo, a później na DVD (tak często kradłam z dużego pokoju wideo i odtwarzacz DVD, że rodzice w końcu zapomnieli, że w ogóle je mieli). Oglądałam wszystko, co się dało, stare i nowe, dobre i złe, arcydzieła i szmiry. Plastikowe okładki z płytami albo i bez płyt, bo się zgubiły, szybko pomieszały się z dziesiątkami książek porozkładanych bezładnie na szafkach i parapetach, wciśniętych pod łóżko i leżących wokół niego, by być na wyciągnięcie ręki. A pośród tego wszystkiego byłam sobie ja, moszcząca się na starej amerykance w fioletowo-szare wzory, przysuniętej prawie pod sam ekran, bo wzrok, choć bardzo młody, był już nie ten. I byłam bardzo, bardzo szczęśliwa, bo otaczały mnie rzeczy, które do dziś kocham najbardziej. Książki i filmy. I historie.
Tak, cała masa historii.

A jeśli jakaś historia występuje pod tymi dwiema postaciami, to już nie może być lepiej. Oczywiście mowa tu o kolejności, według której to książka staje się filmem, a nie odwrotnej, bo to nigdy nie wychodzi. Najbardziej lubię, gdy wersja papierowa i ekranowa się uzupełniają – wtedy po seansie filmu, w którym się zakochałam, mogę sięgnąć po książkę i wydłużyć to moje zakochanie na wiele następnych dni, a czasem i na całe życie. Bywa jednak, że tak czytam i czytam ten pierwowzór, trochę się wiercę, patrzę bezmyślnie przez okno albo na ścianę, i choć całkiem możliwe, że jest to całkiem dobra książka, to nie mogę się opędzić od myśli: Jak oni zrobili tak genialny film z tego barachła?.

Oczywiście, określenie barachło w stosunku do książek, o których piszę w tym tekście, jest mocno na wyrost, bo są to nawet niezłe książki, ale nie miałyby szans nawet lakierek wypolerować filmom, które powstały na ich podstawie. Po prostu nie mają szans w zetknięciu z magią, którą czyni kino.

Dziecko Rosemary

Książka napisana w 1967 roku przez Irę Levina, któremu zawdzięczamy również Żony ze Stepford, błyskawicznie, bo już w 1968 roku została zekranizowana. Lubię sobie wyobrażać, że reżyserzy sami trafiają na takie książkowe perełki i nagle ich olśniewa, eureka, ale odjebię z tego kawał filmu! W tym wypadku prawda jest bardziej przyziemna. Roman Polański dostał kopię wersji korektorskiej Dziecka Rosemary od producenta – nigdy wcześniej o tej książce nie słyszał, a producent pod pretekstem rozmów o filmie o narciarzach zwabił go do siebie. Więc w sumie podziękowania należą się producentowi, że to akurat jemu, Romanowi Polańskiemu, wcisnął plik skopiowanych kartek, a nie takiemu na przykład Kubrickowi (chociaż jego wersja również mogłaby być genialna, przyznaję).

Od szkolnych lat Polański wyobrażał sobie, jak czytaną właśnie powieść przerobić na film. Teraz (…) miał okazję zrobić to z chałturą na tematy nadprzyrodzone, jaką była powieść Iry Levina Dziecko Rosemary.

James Greenberg, Polański. Portret mistrza, s. 82

Chałturą bym może książki o dziecku Rosemary nie nazwała, bo jej czytanie sprawia mi tak dużą przyjemność, że połknęłam ją w całości już kilka razy, ale na pewno nie jest to wymagające myślenia czytadło.
Składa się praktycznie z samych dialogów, celem życiowym głównej bohaterki jest urządzenie domu i urodzenie dziecka, bohaterowie drugoplanowi są dość słabo zarysowani i… zupełnie nie jest straszna.
To, co Polański zrobił z tą historią w swoim Dziecku Rosemary, to majstersztyk. Te niepokojące ujęcia Nowego Jorku lat sześćdziesiątych, te olbrzymie, ponure kamienice, te mieszkania o wysokich sufitach, jasne, ale jednocześnie dziwnie odpychające… Mia Farrow z papierowej postaci Rosemary zrobiła kultową bohaterkę, z modną fryzurą od Vidal Sassoon, inspirującą stylem i gustem, pełną emocji, zagubioną, osuwającą się powoli w paranoję… Właśnie, czy ona na pewno zaczyna tracić zmysły? Polański tak poprowadził narrację, że sam widz do końca nie wie, w co ma wierzyć. I najważniejsze – muzyka Krzysztofa Komedy i genialny temat przewodni. Kołysanka nucona przez Rosemary z pozoru wydaje się pogodna, w końcu śpiewa ją tytułowa młoda matka, która kołysze swoje dziecko. Im dłużej się jednak jej słucha, tym bardziej czuje się jej melancholię i smutek, a narastający niepokój staje się aż przeszywający. A gdy się kończy, czujesz na plecach zimne dotknięcia małych rączek…

Dzięki muzyce do Dziecka Rosemary i Noża w wodzie pokochałam Krzysztofa Komedę całym sercem.

Łowca androidów

Och, mój ukochany Blade Runner. Wstyd pomyśleć, że jeszcze dziesięć lat temu myliłam go z tym Bladem, który walczył z wampirami, a grał go Wesley Snipes wyglądający jak czarnoskóry Neo. Do samego Blade’a oczywiście nic nie mam (do grona moich ulubionych scen należy dyskoteka w krwawej łaźni), ale żeby mylić łowcę androidów z łowcą wampirów trzeba być prawdziwym ignorantem.

Książka Philippa K. Dicka o przepięknym tytule Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? (serio, czy może być ładniejszy zbitek słów?) została pierwszy raz wydana w 1968 roku, a film na jej motywach Ridley Scott nakręcił czternaście lat później. To sformułowanie na motywach jest tu kluczowe, ponieważ film znacznie, znacznie różni się od książki. Tak bardzo, że najczęściej cytowana scena z Blade Runnera, w której Rutger Hauer wygłasza monolog o łzach na deszczu, w książce w ogóle nie istnieje. Generalnie Phillip K. Dick napisał powieść science-fiction o facecie żyjącym w przyszłości, to jest w 1992 r., który ma narzekającą żonę w depresji, marzy o posiadaniu prawdziwego zwierzęcia, które świadczyłoby o jego statusie (z powodu wojen nuklearnych i opadów radioaktywnych na Ziemi pozostało niewielu ludzi, a zwierząt jeszcze mniej), a zawodowo zajmuje się eliminowaniem zbiegłych z Marsa replikantów, czyli androidów Nexus 6, które mają wgraną ludzką pamięć i wydaje im się, że są ludźmi.  W tym świecie nastrojem można sterować za pomocą urządzeń – Deckard, czyli główny bohater, na pierwszych stronach radzi przygnębionej żonie, by sobie ustawiła pogodny nastrój. Sam jednak również niewesoło sobie filozofuje o sensie człowieczeństwa i o różnicach pomiędzy ludźmi a androidami. Polowanie na androidy jest jego codziennością i pomimo całej tej filozoficznej otoczki, wydaje mi się, że Deckard nie ma zbytniego moralnego problemu z zabiciem humanoida. W końcu za zarobione na tym pieniądze może będzie mógł kupić sobie prawdziwe zwierzę z wysyłkowego katalogu. Chociaż jaszczurkę.

Książka jest bardzo dobra, należy do klasyki literatury światowej i bardzo ją lubię, ale to dopiero film pokazał mi to, czemu nie dała rady moja, skądinąd bardzo wybujała, wyobraźnia. FILM JEST GENIALNY. Począwszy od pierwszych minut, w których pokazane są przytłaczające, monumentalne budowle, górujące nad spowitym mgłą miastem. Wszystkie budynki rozświetlone są setkami maleńkich światełek, a każde światełko zdaje się być człowiekiem (albo androidem) pozostałym na nieprzyjaznej już, zniszczonej, napromieniowanej Ziemi. Bardzo samotnym w tłumie. Wnętrzności miast błyszczą od neonów, reklam, wielkich telebimów z twarzami azjatyckich modelek. Jednocześnie im niżej zapuści się główny bohater, tym są brudniejsze, ciemniejsze, bardziej niepokojące, pełne straganów z tanim jedzeniem. Mrok i wilgoć wiszą w powietrzu, oblepiając plastykowe, futurystyczne płaszcze, pastelowe peruki na głowach prostytutek i płaszcz Deckarda.

Blade runnera gra Harrison Ford i tym razem nie ma w sobie nic z pyszałka, flirciarza i żartownisia.  Jest zamkniętym w sobie, pozbawionym uczuć, skupionym profesjonalistą, który uważa androidy za przedmioty i podejmuje się zlikwidowania grupy szczególnie groźnych, bo bardzo inteligentnych Nexusów (którym przewodzi Rutger Hauer, ten od łez na deszczu). Filmowy Deckard nie wypełnia swych myśli marzeniem o posiadaniu prawdziwego zwierzęcia, nie ma żony ani tym bardziej narzekającej żony w depresji, natomiast tak jak i książce, napotyka na swojej drodze Rachel. Rachel, która jest zupełnie inną postacią niż w książce i dzięki której cała historia nabrała zupełnie nowego znaczenia. 

Oprócz oczywiście tych łez na deszczu, tak, tak. One też były ważne.

Tę wymianę zdań pomiędzy Deckardem a Rachel potrafię cytować z pamięci, ponieważ zawarta jest na winylu z soundtrackiem do Blade Runnera, który jest chyba najczęściej słuchaną przeze mnie płytą.

Harry Angel

Zaskakujące dla mnie jest to, że jest to film nieznany szerszemu gronu odbiorców. Ja zobaczyłam go pierwszy raz na fali fascynacji młodym Mickeyem Rourkiem, chociaż w Harrym Angelu już był na granicy pomiędzy rozkosznie uśmiechającym się łobuziakiem i byłym bokserem, któremu ktoś lub coś nieźle przefasonowało twarz (ale do roli Marva w Sin City ta jego nowsza wersja pasowała jak ulał). Harry Angel, czyli Angel’s Heart w oryginale, to film na podstawie książki Williama Hjortsberga, napisanej w 1978 roku. Mam ją teraz w ręku, przeglądam, próbując sobie przypomnieć, dlaczego w mojej głowie już dawno trafiła do tego zestawienia.
Niby ma w sobie wszystko, co lubię. Jest jednocześnie kryminałem noir i okultystycznym horrorem, jej bohaterem jest nowojorski prywatny detektyw, który podejmuje się odnalezienia pewnego faceta na zlecenie tajemniczego biznesmena, Luisa Cyphre’a. Tak, to zdecydowanie te elementy przyciągnęły mnie do literackiej wersji Harry’ego Angela, ale książka niestety okazała się… potwornie nudna. Nie mogłam przez nią przebrnąć.
Może na taki odbiór wpłynął fakt, że wersję filmową obejrzałam wcześniej i zrobiła na mnie takie wrażenie, że nie potrafiłam odnaleźć w pierwowzorze tej ciężkiej, lepkiej, wilgotnej atmosfery Luizjany, którą zaserwował mi film. Harry Angel na ekranie nie mówi wiele, za niego mówi natomiast symbolika – ujęcia przedstawiające obracające się skrzydła wentylatorów, wydające przy tym niepokojący dźwięk, mroczne, ciemne korytarze, starodawne windy z przesuwnymi kratami, dłonie Luisa Cyphre’a o długich, wypielęgnowanych paznokciach, obierające jajko, rytuały voodoo… Sam Mickey Rourke przemierzający melancholijne, brudne ulice w prochowcu, z nieodłącznym papierosem w ustach, coraz bardziej pijany i oderwany od rzeczywistości, osuwający się w paranoję… I ta oniryczna scena seksu, która może się później przyśnić. Takich kinematograficznych perełek jest tutaj cała masa. I jest też Robert DeNiro. Który też może się przyśnić.

Kiedyś to się robiło trailery, co? I ten głęboki głos lektora <3

Forrest Gump

Idę o zakład, że Forresta Gumpa oglądał każdy z was, a u większości film ten znajduje się w pierwszej dziesiątce, no, dwudziestce, ulubionych filmów. I wcale wam się nie dziwię, bo ja uwielbiam go praktycznie za wszystko, a najbardziej za podróż poprzez dekady. Przedstawienie lat 60., 70., 80. i 90. poprzez ukazanie istotnych dla historii wydarzeń i wsadzenie w sam ich środek głównego bohatera jako przypadkowego ich świadka jak dla mnie jest majstersztykiem, który za każdym razem oglądam z niesłabnącym zainteresowaniem. 
Zanim jednak Robert Zemeckis posadził Toma Hanksa na ławeczce i włożył mu na nogi zniszczone, kultowe buty Nike Cortez, Winston Groom napisał książkę. Miało to miejsce w 1986 roku, a powieść o przygodach dwumetrowego, ważącego 110 kilogramów faceta z zespołem sawanta (zespół sawanta oznacza, że osoba z zaburzeniami rozwoju jest jednocześnie geniuszem w jakiejś dziedzinie lub kilku, jak np. Dustin Hoffman w Rain Manie), sprzedała się w nakładzie 30 tys. sztuk. Książka ta, jak wszystkie poprzednie, w moim odczuciu jest niezła, ale ponownie to film uważam za dużo lepszy od pierwowzoru.
Jakoś trudno mi było polubić książkowego Forresta Gumpa, olbrzyma o agresywnym poczuciu humoru przeżywającego nieprawdopodobną liczbę przygód (tak, jeszcze więcej niż w filmie). Dużo bardziej polubiłam Forresta wykreowanego przez Toma Hanksa – trochę wycofanego, wrażliwego i lojalnego chłopaka, pogodnie godzącego się z różnymi wydarzeniami, dającego nieść się falom życia i potrafiącego każdą sytuację, oczywiście zupełnie niechcący, przekuć w coś dobrego. Zemeckis spośród jego wielu wcieleń wybrał kilka i wydaje mi się, że to był strzał w dziesiątkę. To odarcie materiału źródłowego ze zbyt wielu szczegółów, niekiedy bardzo nieprawdopodobnych, sprawia, że chociaż filmowy Forrest Gump rzeczywiście bierze udział w ważnych zawirowaniach historycznych i poznaje sławnych ludzi, jakoś łatwiej uwierzyć, że to mogła być prawda. A najlepsze historie to takie, w które aż chce się wierzyć, prawda? Dużą zmianą w stosunku do książki jest również przebudowanie postaci Jenny i dodanie jej smutnego zakończenia, dzięki któremu Forrest Gump zaliczany jest przez wielu do grona ulubionych filmów. Bo to zakończenie historii Forresta i Jenny bardzo wrzyna się w serce…

Zresztą, nawet jeśli Zemeckis przeniósłby tekst książki na ekran jeden do jednego, a Toma Hanksa zastąpiłby John Goodman, tak jak sobie wymarzył to Winston Groom i film i książka niczym się nie różniły, to muzyka Alana Silvestriego i tak by wszystko pozamiatała i adaptacja byłaby górą.
Ten opening to chyba klasyk, którego nikomu nie muszę przedstawiać:

Uwielbiam openingi. 
Kultowa scena. Nie mogło jej tu zabraknąć.

9 1/2 tygodnia

To jedyny z pięciu filmów opisanych w tym poście, który powstał na podstawie naprawdę słabej książki. Takiej erotycznej szmiry, której nie da się czytać, mimo że się jest wielką fanką filmu i można sobie wyobrażać głównych bohaterów jako Mickeya Rourke i Kim Basinger. Strasznie mi żal, że tego się nie da czytać, naprawdę. Chyba że ktoś lubi literaturę pokroju Greya – nie oceniam, każdy ma swoje guilty pleasure. Ingeborg Day wydała Dziewięć i pół tygodnia pod pseudonimem Elizabeth McNeill w 1978 roku. Jest to brutalnie dosadny opis sadomasochistycznego romansu pomiędzy młodą kobietą a tajemniczym mężczyzną. Tak, to nie E.L. James pierwsza wpadła na pomysł opisania sadomasochistycznych praktyk seksualnych, ale niestety, z biegiem lat jakość tego rodzaju powieści nic się nie zmieniła.
Filmowa adaptacja Dziewięciu i pół tygodnia, obok Nagiego instynktu i Fatalnego zauroczenia, to must see filmów erotycznych i odtrutka na wszelkie Greye. Mimo miłosnego tematu głównego ma mroczny, niepokojący klimat, potęgowany przez światło padające przez zasunięte żaluzje, spowite mrokiem pomieszczenia, deszczową, pochmurną pogodę w melancholijnym Nowym Jorku lat osiemdziesiątych i bohaterów ubranych w obszerne płaszcze. Wszelkie zbliżenia Mickeya i Kim są ukazane ze smakiem (oczywiście na tyle, ile to możliwe, np. przy nagrywaniu sceny namiętnego seksu na zapleczu wielkiego zegara).  Film jest tak delikatny, mimo wielu scen erotycznych, również gwałtownych, że odnoszę wrażenie, że wcale nie jest o erotycznej obsesji, ale o… miłości. 

***

Na dziś to tyle. Mam w głowie jeszcze kilka takich przykładów, ale wolałabym podyskutować z wami. Macie podobne odczucia jak ja, jeśli chodzi o filmowe adaptacje niektórych książek? A może widzieliście któryś z tych filmów i chcielibyście mi delikatnie zasugerować, że wasze zdanie jest inne (ale naprawdę delikatnie, bo bardzo cierpię, jeśli ktoś krytykuje mój gust filmowy, bo moja racja jest najmojsza)? A może uważacie, że książki zawsze są lepsze od ekranizacji? 

Czekam na was w komentarzach tu i na fanpejdżu.