Minęły pięćdziesiąt dwa dni od ostatniego wpisu o włosach, w którym przyznawałam się, że je zniszczyłam. Już wtedy miałam wdrożony plan naprawczy, ale dopiero teraz mogę napisać o zmianach, jakie wprowadziłam, konkretnych kosmetykach i innych rzeczach, które pomogły doprowadzić włosy do znacznie lepszego stanu (oczywiście w porównaniu do tego wrześniowego, bo nie oszukujmy się, w niecałe dwa miesiące pomogłoby jedynie radykalne cięcie). Nie jest to plan odkrywczy, ale jest mi z nim teraz naprawdę dobrze. Oprócz jednej rzeczy, której nadal mi brakuje.

Inny sposób farbowania

Zdradziłam domowe farbowanie na rzecz farbowania u fryzjera i, choć trochę wstyd mi się do tego przyznać, zauważyłam wiele rzeczy, które robiłam źle. Używałam za mocnej wody, nie mieszałam ze sobą odcieni, tylko kładłam wszędzie ten sam, byłam wierna jednej marce, bo zakładałam, że kolory z różnych marek wyglądają tak samo. Nie używałam również nigdy tonera, który okazał się kluczowy, jeśli chodzi o uzyskanie na moich włosach takiego blondu, o jakim marzyłam  – piaskowego, wypłukującego się do jaśniejszego piaskowego, a nie do żółtego czy pomarańczowego. Fryzjerka, nakładając mi różne mieszanki na włosy, zaciera długo i dokładnie miejsca ich łączenia, czego w domu W ŻYCIU nie chciałoby mi się robić. Nie wykluczam oczywiście, że wrócę do farbowania domowego, ale najpierw muszę się jeszcze trochę poprzyglądać profesjonalistom, by potem móc powtórzyć to z podobnym efektem w domu. Póki co – rozsiadam się wygodnie na fotelu, zostaję dopieszczona, do farby dolewają olapleksu, włosy są zachwycone i ja także, bo z każdą wizytą wyglądają coraz lepiej i zdrowiej, chociaż są farbowane na blond.

Inne frotki do włosów

Pierwszą taką frotkę, brązową, z weluru, kupiłam za całe 2 zł swojej przyjaciółce na urodziny gdzieś w 1998 roku. Hit lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych na początku 2000 roku stał się synonimem wiochy i był nim prawie 20 lat. Dziś również nie widuję na ulicach tabunów dziewczyn paradujących w tych frotkach, ale to lepiej, bo nie lubię wyglądać jak wszyscy. Moja miłość do scrunchie zaowocowała na razie niedużą kolekcją – mam ich dziewięć, ale szykuję się już na kolejne, najlepiej duże i welurowe <3 Związuję nimi włosy właściwie od wiosny, ale dopiero teraz zauważyłam widoczne tego efekty – brak połamanych w połowie długości włosów, które zawsze mnie bardzo irytowały. Mogę też włosy w każdej chwili rozpuścić i rozczesać, i nie zostaje na nich nawet ślad po związaniu. Takie frotki mogą również służyć za wypełnienie koka Bardot, o czym bardziej szczegółowo napiszę w kolejnym wpisie o włosach (wiem, wiele was mnie pogania w tym temacie, więc może niedługo się uda 😉

Za każdym razem, gdy mam na sobie strój do ćwiczeń, włosy związane na czubku głowy wielką szarą albo białą frotką i przejrzę się w lustrze na sali treningowej, wyglądam jak żywcem wzięta z wideo z ćwiczeniami z lat osiemdziesiątych. Szkoda tylko, że nie wyglądam jak Jane Fonda, ale pracuję nad tym 😉

 

Inna szczotka do włosów

Już dawno temu czytałam u BlondhaircareAnwen o szczotce Olivia Garden Finger Brush, zastanawiałam się nawet nad kupnem, ale zawsze jakoś to odkładałam i ciągle stawiałam na Tangle Tezeera. Potem Monika Kamińska dała mi poczesać się na żywo swoją szczotką i zapałałam do niej tak nagłym i niepohamowanym uczuciem, że następnego dnia kupiłam ją stacjonarnie w sklepie fryzjerskim. I od tamtej pory jestem zakochana bez pamięci.
Rozczesuje wspaniale, nie ciągnie, nie łamie końcówek, a najlepsze jest to, że gdy porządnie rozczeszę nią włosy, nie zbijają się w strączki. Gdy uczesałam nią Segrittę, ta kupiła sobie jej wersję do torebki i taką samą dała na urodziny kolejnej dziewczynie, a wiedzcie, że Segritta nie jest z tych osób, które się przejmują jakąś tam szczotką 😉
Miałam jej średnią wersję i była świetna, ale moja miłość do niej była zgubna – zabrałam ją ze sobą na miasto na imprezę, by czasem (co pół godziny) w łazience przeczesać sobie włosy i ponapawać się ich puszystością, i… gdzieś ją zostawiłam. Następnego dnia poszłam pobiegłam do sklepu fryzjerskiego, by kupić nową, ale były tylko te największe. No więc mam tę największą i Konrad się cieszy, że przynajmniej tej nie dam rady wpakować sobie do torebki albo kieszeni, czyli jej nie zgubię. Co oznacza, że muszę kupić mniejszą, żeby zetrzeć mu z twarzy uśmieszek 😉

Inne kosmetyki do włosów

Niestety nie mam nic nowego do powiedzenia w kwestii szamponów (a uwierzcie – bardzo bym chciała). Od kiedy producent zmienił skład Equilibry Aloesowej i już nie jest ani przezroczysta, ani jasnozielona, ani pięknie pachnąca, ani tym bardziej nie myje tak dobrze jak jej pierwotna wersja – skazana jestem na tułaczkę pomiędzy kolejnymi butelkami, a moja rodzina i koleżanki są skazane na prezenty w postaci raz użytych szamponów. Szampon w kostce z Lusha, podarunek od Janiny Daily, która jak hobbit wysyła ze swojego domu w krainie pagórków prezenty-niespodzianki, daje radę i bardzo go lubię, ale nie chcę za każdym razem, gdy zacznie mi się kończyć, wysyłać pełnych łez listów do Janiny, żeby mi go trochę z Irlandii przysłała. Jeśli macie coś naprawdę godnego polecenia, TAK NAPRAWDĘ GODNEGO i łatwego do dostania w Polsce, to dajcie mi proszę znać.

Ta masa wiadomości, która przyszła do mnie na Instagramie po tym, jak wrzuciłam na Instastories relację z kupowania maski Garniera Hair Food Papaya (tak, naprawdę zrobiłam relację z kupowania maski, możecie spojrzeć na mnie z powątpiewaniem), utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie tylko na mnie Hair Foody od Garniera tak dobrze działają. Z przekory kupiłam najpierw papaję, chociaż same pochwały zbierała maska bananowa, i ta papaja naprawdę jest dobra. Ale… bananowa jest lepsza, bardziej wygładza, pogrubia włosy. Znalazłam więc zastosowanie dla obu i tak sobie razem już od prawie dwóch miesięcy żyjemy w trójkącie, maska z papają, maska z bananem i kobieta z cebulą na głowie.

1. Gdy chcę mieć bardzo naturalną, dziewczęcą fryzurę w stylu lat 90.

Szampon: szampon w kostce Lush (jedyny, jaki mi obecnie służy)

Maska: Garnier Hair Food Papaya na 15 minut pod ręcznik

Stylizacja: Po zmyciu maski odsączam włosy w ręcznik, czekam, aż trochę przeschną, na same końce nakładam serum Loreal Professionel Absolut Repair Lipidium (mam już drugie opakowanie, trochę zajęło moim włosom przyzwyczajenie się do niego, ale teraz jest miodzio i w dodatku uwielbiam zapach tej serii, od kiedy za uciułane kieszonkowe kupiłam pierwszą maskę). Następnie całe włosy rozczesuję do tyłu, spryskuję pianką w sprayu got2be Naturlich Nude, lekko wgniatam ją rękoma i czekam, aż włosy same wyschną. Pianka got2be służy właśnie do takiego suszenia bez suszarki, przyspieszając je i podkreślając delikatnie skręt. Gdy zestawiłam ją z cięższą maską bananową, efekt był żaden, za to w połączeniu z papają dają właśnie taki efekt niesfornej naturalności na głowie. Wskazówka: poczekać, aż włosy przeschną w siedemdziesięciu procentach i położyć się spać. Bed hair jak z żurnala 😉

 

2. Gdy chcę mieć gładkie, ale nadal pełne objętości włosy

Szampon: szampon w kostce Lush

Maska na sam skalp: NaturVital maska aloesowa na 10 minut

Maska na długość: Garnier Hair Food Banana na 10 minut

Stylizacja: nakładam serum Loreal Professionel Absolut Repair od połowy włosów, rozczesuję, suszę chłodnym powietrzem z głową w dół. Następnie przeczesuję włosy Olivią Garden i ewentualnie dokładam odrobinę serum na końcówki. I tyle, serio, a jest progres.

Inne…?

Nadal nie przekonałam się do olejowania włosów, chociaż może warto byłoby je niedługo wprowadzić, bo ogrzewanie, bo zima, bo elektryzowanie się od szalika, bo wszyscy zawsze mi je doradzają jako lekarstwo na wszelkie włosowe dolegliwości. Na tę chwilę jednak taka pielęgnacja w zupełności mi wystarcza i widzę jej efekty. A potem zobaczymy. Zaczęłam ostatnio odczuwać pustki na półkach w łazience, a same wiecie, co to oznacza, szczególnie w sezonie wyprzedaży 😉

           A jeśli macie ochotę pogadać o wpisie i włosach, to zapraszam na fanpage