Zwykle nie jest mi łatwo przyznać się do błędu (Konrad coś o tym wie), więc zabieram się do tego wpisu od paru miesięcy. Nie żeby było mi specjalnie wstyd, w końcu doskonale zdawałam sobie sprawę, jak się wszystkie moje szaleństwa mogą skończyć, i brałam pod uwagę efekt końcowy. Zniszczyłam włosy, które tak pielęgnowałam, i to na własne życzenie.

Pozwólcie jednak, że trochę wytłumaczę swoją lekkomyślność. Każdy człowiek obsesyjnie dbający o włosy w którymś momencie dochodzi do ściany. Włosy nie mogą być już w lepszym stanie (jak na farbowane na blond – w moim przypadku), są śliskie, żadne upięcia się na nich nie trzymają, kosmyki upierdliwie wysuwają się z warkocza, a włosy u nasady smętnie leżą i żadna siła ich nie poderwie do góry – bo są za zdrowe.
Znalazłam się w tym miejscu mniej więcej wiosną roku 2016. Włosy sięgały mi połowy pleców, wszystkie były jednakowej długości, gładkie i lśniące, służyły im wszystkie odżywki, żaden szampon nie robił krzywdy. Więc zrobiły się dla mnie zbyt… nudne. Nie sprawiały mi żadnej frajdy. Takie za grzeczne, zbyt uładzone i zbyt nawiązujące do pewnego niesławnego etapu w moim życiu. Konrad nawet żartował z właściwym sobie wdziękiem:

– No, włosy jak dziewczyna z oazy 2000 już masz, to gdzie twoje spódnice do ziemi i gitara z naklejkami Zakochana w Jezusie?

 

No to ruszyła lawina.
To wszystko jego wina, zaznaczam.

Na początek zdecydowałam, że chcę mieć bardzo jasne włosy. BARDZO JASNE. Takie jak Daenerys, skoro już miałam długie, po co się pierdolić. Doświadczenie z farbami profesjonalnymi mam spore, więc rozpoczęłam poszukiwanie idealnego odcienia metodą prób i błędów. Odcienie wymagające oksydantu 9% nie zadowalały mojego wyobrażenia eterycznej, ale mimo to władczej mnie z burzą białych, lśniących włosów, więc wybrałam te mocniejsze, które należało łączyć z oksydantem 12%. A oksydant 12%, moi drodzy, to jak wiadomo wszystkim osobom farbującym się na blond ostatni zakręt przed rozjaśniaczem, który oczywiście jest be i w ogóle fuj.

Dla zachowania zdrowia włosów (w końcu nie chciałam tak od razu wyglądać jak Kojak) nakładałam jednak mieszankę jedynie na odrost, a nie na długości, co po kilku miesiącach wyglądało całkiem zabawnie – 6 centymetrów bardzo jasnych włosów, 10 kolejnych w ciemniejszym odcieniu blondu, odznaczających się szerokim pasem, i reszta aż do końców bardzo jasna. Ale wtedy, JESZCZE, włosy pozostawały w bardzo dobrym stanie. Przynajmniej tak mi się wydawało (ale źle mi się wydawało).

We wrześniu 2016 roku miałam już włosy w odcieniu jasnego blondu, trochę nierównego co prawda, ale nadal to nie było to. No nie było. Nie zadowalało mnie. Na pewno znacie to uczucie. Może być lepiej, jeszcze tylko trochę, jeszcze zmienię to i tamto, jeszcze pojadę do Grecji i będę wystawiała łeb bez żadnej ochrony na słońce, to mi naturalnie rozjaśni.

Rozjaśniło.

Z wakacji wróciłam z prawie białym, owszem, ale sianem. Wiele tygodni zajęło mi doprowadzanie włosów do jako takiego stanu, za pomocą olejów, masek i wcierek, ale nie wróciły do poprzedniego stanu. Wzruszyłam więc ramionami – w końcu przecież nie będę hejtować własnych decyzji, jeszcze tego mi brakowało – i stwierdziłam, że po prostu przeczekam.

Więc włosy rosły. Z daleka na zdjęciach wyglądały całkiem spoko, zdjęcia z bliska wymagały nałożenia instagramowego filtru, ale i to niewiele pomagało.

View this post on Instagram

Co by tu dziś zapleść. #dylematyK #blondehair

A post shared by  K (@typowa.k) on 

Pocieszało mnie jedynie to, że warkocze i wszelakie upięcia na tak porowatych i zniszczonych włosach trzymały się bardzo długo. Za poniższą fryzurą tęsknię bezustannie od ponad roku. Czułam się w niej szalenie dobrze (bezwstydnie ściągnęłam ją od Margot Robbie).

W czerwcu 2017 roku, czyli miesiąc po powyższym zdjęciu, poszłam do fryzjera. Bo było mi już w sumie wszystko jedno. Włosy miałam bardzo jasne, zniszczone słońcem i agresywnymi farbami. Na dodatek znów wróciłam do łagodniejszych farb, więc na włosach zaczęły odznaczać się pasy wyznaczające moją chaotyczną drogę ku blondowi. Wiedziona impulsem (i podszeptami Konrada) poszłam do mojej fryzjerki i rozkazałam znacznie je skrócić. Ta jednak znała mnie na tyle długo, że podeszła ostrożnie do moich żądań. Za pierwszym razem udało jej się zadowolić mnie ścięciem włosów do łopatek. Za drugim razem zaniosłam jej zdjęcie jakiejś instagramowej modelki, której jasnoblond włosy, sięgające zaledwie do ramion, unosiły się u nasady jak pojebane, wiły się od morskiej soli i w ogóle wyglądały fantastycznie, jakby tańczyły nad jej smukłymi, opalonym ramionami. Chciałam tak wyglądać. Niestety, byłam wówczas uboga w wiedzę, że to efekt wielu godzin spędzonych przed lustrem, a nie przeczesania ręką włosów po wstaniu z łóżka.

Teraz już jestem w tę wiedzę bogata. Jak Sknerus McKwacz.

Na początku byłam oczywiście potwornie z siebie zadowolona. Nauczyłam się je układać, już nie szokował mnie poranny widok w lustrze, w którym zamiast mnie przeglądał się Super Saiyan. Po dwóch – trzech miesiącach radochy, gdy lato ustąpiło miejsca jesieni, a tym samym wilgoci, zrobiło się gorzej – wycieniowane (na moją prośbę) włosy zaczęły się kruszyć i sterczały we wszystkie strony, szczególnie górna warstwa. Zaczęłam wyglądać jak swoje odbicie z 2003 roku. Krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie.

Ała.

To był klasyczny bad hair day.
Wówczas to pokłóciłam się z moimi włosami na wiele miesięcy. Postanowiłam, że nie będę ich dostrzegać ani w odbiciu w lustrze, ani na zdjęciach czy filmach, ignorowałam ich potrzeby – nasz związek przeżywał prawdziwy kryzys. Wisiał dosłownie na włosku.

W lutym 2018 roku daliśmy sobie jeszcze jedną szansę i wspólnie zdecydowaliśmy się na sprawienie sobie grzywki, która miała scementować na nowo naszą relację i wprowadzić do niej odrobinę świeżości.

 

 

Leciutka, czarująco opadająca na czoło i podkreślająca spojrzenie była doskonałym wyborem, ale na krótką metę. A dokładnie do chwili, w której Konrad powiedział:

– Wyglądasz jak moja była.

I to ta, której nie lubię, więc los grzywki został raz na zawsze przypieczętowany.

***

Dziś ja i moje włosy staramy się dogadać. Co prawda cieniowanie jeszcze nie zniknęło do końca, ale już, już za momencik, już za kilka centymetrów wszystko mniej więcej się wyrówna. Zapuszczany od lutego do lipca ciemny odrost wraz z resztą włosów został oddany w ręce specjalistki, która się czule nim zaopiekowała i przywróciła mu blond świetność. Miewamy jeszcze słabe momenty, ale powoli wychodzimy na prostą.

Grunt to właściwa pielęgnacja.

PS. A tak serio to jeszcze trochę tego spokoju i pewnie strzelę sobie na głowie tęczę albo jakiś szlaczek. Szlaczki podobno modne teraz są.

 

A jeśli macie ochotę pogadać o wpisie i włosach, to zapraszam na fanpage