W życiu każdej K przychodzi taki moment, gdy nawet najlepsza kiecka, najbardziej obcisłe majtki z wysokim stanem i najlepsze światło wygładzające skórę nie są w stanie ukryć faktu, że się trochę przytyło.

Od tych lodów, lizanych latem na ławeczce w parku, co to miały mieć ujemne kalorie, a nie miały, od tych burgerów, pałaszowanych o 1 w nocy w warszawskich knajpach, a przede wszystkim od wstrętnych energetyków pełnych cukru, pitych litrami w czasie pisania pracy dyplomowej. Praca już dawno napisana, ale niestety, spuścizna tych miesięcy spędzonych w stanie ruchowego zawieszenia nie zniknęła wraz z powrotem do świata żywych. Mogłaby, ale zadomowiła się w biodrach i chyba planuje przeczekać w nich zimę.

Dlatego też, po wielu miesiącach prowadzenia ze sobą w głowie uczonych dysput, dotyczących sensu życia bez ciasteczek do kawy i chodzenia na siłownię pomiędzy spoconych ludzi, zdecydowałam.
Zostaję fit girl!

Z pamiętnika fit girl

Dzień 1. 

Podekscytowanym krokiem zmierzałam w stronę fitness klubu. Tak podekscytowanym, że droga zajęła mi dwa razy mniej czasu niż zwykle dojście w te okolice, i to nawet mimo faktu, że zatrzymałam się pogłaskać kotka. Kotek na mnie naprychał, pewnie nie poznał mnie w sportowym ubraniu, więc przemianowałam go na przeklętego sierściucha i prawdopodobnie tylko dzięki temu wpadłam do sali na trzy minuty przed rozpoczęciem zajęć. Zdyszana, zaczerwieniona i oprychana. Najpierw nie mogłam znaleźć szafki numer 45, potem pomyliłam lewego najaczka z prawym i zanim się zorientowałam, zdążyłam już je zawiązać, i straciłam parę chwil na zdjęciowe udokumentowanie mojego fikuśnego wdzianka we flamingi w lustrze przy wejściu do damskiej szatni (na pewno wisi tam właśnie po to, ma świetne oświetlenie).
Instruktorka, widząc mnie w drzwiach, uśmiechnęła się szeroko, i powiedziała, żebym przyniosła sobie z magazynku potrzebne przyrządy. Kiwnęłam głową, jednocześnie zezując na innych uczestników zajęć, którzy już zwarci i gotowi patrzyli na mnie z lekkim zniecierpliwieniem. Skierowałam się w stronę drzwi, z których wypływały nieskończone fale kobiet (i kilku mężczyzn) dzierżących sztangi, kettle, jakieś plastikowe podstawki i gumowe maty.
OK, czyli muszę wziąć stamtąd cztery rzeczy. Ogarnę, przecież to proste – pomyślałam.
Źle pomyślałam i jeszcze zanim skończyłam myśleć, utknęłam przy sztangach. Za nic w świecie nie potrafiłam odkryć, jak to zrobić, by te kółka się trzymały tego kija i nie zsuwały mi na stopy. By rozwiązać ten palący problem (z sali zaczęły już dobiegać hopsasające dźwięki muzyki), jako dziewczę nauczone bezwstydnego zadawania pytań o wszystko, czego nie rozumie, zaczepiłam o to pana w obcisłych czarnych trykotach, który najpierw wyśmiał mój wybór obciążenia (Różowe? Pfff, a co pani, dziecko z podstawówki? Niebieskie niech pani założy!), potem założył na sztangę takie śmieszne kleszcze, jak te rozpórki do oczu z Mechanicznej pomarańczy (podobieństwo to od razu podniosło mnie na duchu – w końcu coś znajomego). Wdzięczna niebiosom wbiegłam jak rącza łania na salę, gdzie już trwała rozgrzewka, i, oczywiście, wszystkie miejsca były pozajmowane. Na szczęście, nauczona doświadczeniem lat gimnazjalnych, kiedy to do perfekcji opanowałam sztukę brania w posiadanie najdalej odsuniętej od nauczycielki części sali gimnastycznej, wcisnęłam się ze swoimi manelami w prawy kąt, chowając się trochę za wielkim głośnikiem.
Rozłożyłam majdan i podniosłam głowę dumnie do góry, gotowa stanąć z bestią twarzą w twarz. Wystarczyło pięć minut rozgrzewki, polegającej na robieniu pajacyków, wykroków w przód i w tył, skłonów i wymachów, aby utwierdzić mnie w przekonaniu, że będę mistrzem fitnessu. Bestia okazała się bestyjką. Niewartym uwagi przeciwnikiem z pierwszego poziomu gry.
Będę prawdziwą fit girl! Tak dobrze mi szło! Lepiej niż innym! Wszyscy wykonywali ćwiczenia jakoś tak powoli i dokładnie, a ja byłam ze wszystkich najszybsza! Idealny materiał na fitnesiarę, panie i panowie! Jestem tu pierwszy raz i zobaczcie, jaka już jestem zajebista! Czyli to nieprawda, że śmieciowe żarcie i brak ruchu szkodzą, frajerzy, wystarczy być mną. I mieć zajebisty taki strój w flamingi, to 1000 punktów do bycia fit i cool, nie jak wy, w tych smutnych jak pizda czarnych getrach i funkcyjnych koszulkach z Lidla.
Ręce zaczęły mi się trochę trząść, jak wyrzuciłam sztangę nad głowę piętnasty raz w czasie, gdy inni podnieśli ją pięć razy. No tak, nawet największy siłacz może się zmęczyć, w końcu już napierdalam z pół godziny – usprawiedliwiłam się, szukając wzrokiem zegara. By odczytać godzinę, musiałam przez chwilę wyostrzać wzrok, zamglony kropelkami potu spływającymi mi z rzęs do oczu. Siedemnasta… dwanaście… Dwanaście? Jak to?! To minęło tylko siedem minut?!

W ósmej minucie zaczęła się moja kaźń.

Błagam, tylko nie patrz się na mnie. Nadal jestem najlepsza, tylko muszę chwilę odpocząć! – Leżąc na macie, łypałam na instruktorkę, a gdy ta się niebezpiecznie do mnie zbliżała, próbowałam ułożyć swoje ciało w coś, co choćby trochę przypominałoby planka, i utrzymać to przez parę sekund. Gdy tylko instruktorka odwracała wzrok, opadałam na matę jak worek kartofli i ciężko wzdychałam, szukając wzrokiem pełnego zrozumienia spojrzenia dziewczyn ćwiczących niedaleko mnie. Te jednak skupione były na poprawnym wykonywaniu ćwiczenia, a nie na worku kartofli we flamingi, sapiącym przy każdym ruchu. Dopiero w najodleglejszym kącie sali dostrzegłam czerwonego jak burak chłopaka, który bezgłośnie wymówił w moją stronę: O ja pierdolę, no nie?

Pół godziny później spełzłam z parkietu, ciągnąc za sobą sztangę ważącą  z tonę (wbrew sumie cyferek wynoszącej może z 5), i ostatkiem sił odłożyłam ją na miejsce, to jest przeturlałam nogą przez magazynek. W szatni drżącymi rękoma na swój outfit we flamingi narzuciłam płaszcz, odebrałam w recepcji swojego multisporta i powlokłam się do domu, czując w mięśniach każdy dzień w roli burrito i każdą łyżkę Nutelii zlizaną powolutku z lubością przed telewizorem. I każde poranne ciastko do kawy. I każde: Pojedźmy lepiej samochodem, przecież musi się poruszać, a nie tak stoi bezczynnie, biedaczek. 

Dzień 2. 

Nie poddałam się.
/prawie/ Zupełnie niezniechęcona wydarzeniami poprzedniego dnia i puszczając mimo uszu rady dobrej koleżanki, bym się nie przećwiczyła na początku swojej przygody z fitnessem, następnego dnia dziarsko ruszyłam w stronę siłowni, nie zważając na coraz bardziej piekące zakwasy. Wybrałam czas, w którym nie odbywają się żadne zajęcia, aby móc w samotności zapoznać się ze wszystkimi kątami tego zupełnie nowego dla mnie przybytku, to jest poszłam sobie na godzinę 12, kiedy wszyscy normalni ludzi są w pracy, a studenci nie wstali jeszcze po imprezach.
Skoro nie bardzo powiodło mi się na zajęciach zorganizowanych, uznałam, że nie nadaję się do pracy w grupie, i postanowiłam zostać mistrzem bieżni. Biegać tak długo, aż wszyscy się zejdą, będą kiwali głowami z uznaniem i mówili: Ka, ale ty jesteś świetna i wysportowana! Albo wstaną i pobiegną za mną, jak za jakimś lokalnym Forestem Gumpem, tylko z lepszymi cyckami i mniejszym talentem do ping ponga.
Niestety, nie zdążyłam stanąć na bieżni, bo mój mózg wyprzedził moje nogi i przypomniał mi, że nienawidzę biegać. Mimo wszystko szłam dalej, napędzana nadzieją, że na siłowni będą jakieś inne maszyny, które z mojego tyłka zrobią jędrne jabłuszko, a uda uczynią twardymi jak serce Konrada, gdy go proszę, by obejrzał ze mną w niedzielny poranek Przeminęło z wiatrem.

W klubie było puściutko. Znudzona recepcjonistka w fit warkoczykach na Ewę Chodakowską żuła gumę i nie przestając przeglądać Instagrama, podała mi kluczyk do szafki i życzyła udanego dnia.
Przebrałam się w strój do ćwiczeń, oczywiście ten zielony we flamingi, zaplotłam takie same warkoczyki i poszłam na rekonesans. Wchodząc do sali z maszynami, przybrałam mądrą i wielce pewną siebie minę, świadczącą o tym, że jestem stałym bywalcem takich miejsc i że całą wiedzę mam w jednym paluszku. Gdy okazało się, że nikogo w środku nie ma, opuściłam gardę i podeszłam do pierwszego z brzegu żelastwa, próbując zorientować się, cóż to za dziwność, do czego służy i co może mi dać. Obejrzałam je z każdej strony, podrapałam się w głowę tym filmowym, przesadnym ruchem, wcisnęłam na chybił trafił parę guzików na panelu sterującym, próbując pobudzić maszynę do życia, ale dalej milczała jak zaklęta.
Kolejna tak samo, i kolejna, i jeszcze ta ostatnia przy ścianie pod oknem. Wszystkie drwiły ze mnie pustym spojrzeniem martwych ekranów.
Zbita z tropu podeszłam do rowerków po przeciwległej stronie, które wydawały się trochę bardziej przyjazne, i wtedy na salę wszedł facet. W grubych dresach i bluzie z kapturem, na którą naciągnął koszulkę, z wielką plamą potu na plecach, wyglądał jak stały bywalec. Tak też i pewnie było, bo podszedł do rowerka, wcisnął jakiś guzik (wyciągałam szyję, by zobaczyć, co to było, ale niestety nie dane mi było się dowiedzieć), wsiadł na niego i zaczął pedałować. Zbliżyłam się niepostrzeżenie do niego, by przez ramię mu zajrzeć, cóż za tajemny kod on tam wciska, ale widocznie nie poruszam się tak bezszelestnie, jak mi się wydaje, bo facet nagle napiął się i szybko odwrócił, sądząc, że ktoś go chce zajść od tyłu, po czym zobaczywszy mnie, która to w ciągu sekundy zdążyłam przyjąć rolę uroczej, zagubionej w świecie blondynki, powrócił do jazdy rowerkiem.
– Bardzo pana przepraszam… – zaczęłam – …ale czy mógłby mi pan pomóc włączyć ten rowerek?
Facet spojrzał na mnie jak na kretynkę.
– Tu! – Pokazał ręką na przycisk Start na maszynie obok niego. No tak! To proste! Czyli tak, jak wszędzie! – zachwyciłam się w duchu, i usadowiłam kuper na siodełku zaraz obok niego, cały czas zaglądając mu przez ramię.
– A do czego służy ten przycisk?
– Do wyboru programu.
– A ten? A tamten? A gdzie pokazuje kilometry, a gdzie kalorie, a jak zacząć jechać, bo zablokowane? Mam się odsunąć? Ale jak? Tą wajchą? Nie działa. Aaaa, czyli działa tak jak w siedzeniu w samochodzie. To już mogę jechać? To już się zaczęło liczyć?

Minutę później już jechałam jak szalona, ale w samotności, bo facet zwiał do szatni, tłumacząc się włączonym żelazkiem. Dziwny, przecież teraz żelazka wyłączają się same.

Tego dnia zyskałam bardzo istotną wiedzę i poznałam protip, który się przyda wszystkim nudzącym się podczas jazdy na rowerku. Otóż wpadnijcie na pomysł, tak jak ja, by o panel sterujący oprzeć swój telefon z włączonym HBO GO, by obejrzeć kolejny odcinek Ostrych przedmiotów. Najpierw spróbujcie przypomnieć sobie hasło, bo telefon akurat tego dnia postanowił go wylogować. Po zresetowaniu hasła wpiszcie nowe i spróbujcie włączyć serial. Niech się okaże, że lepiej będzie oglądać w aplikacji, którą trzeba ściągnąć. Poszukajcie aplikacji. O, już dawno macie ją zainstalowaną. Przegrzebcie się przez dziesięć ekranów, by znaleźć ikonkę HBO na siódmym. Trzeba się zalogować – błąd, zapisane jest poprzednie hasło, a to nowe nie działa. Dobra, zadziałało za piątym razem. OK, gdzie te Ostre przedmioty? O, nowy serial? A o czym? Może lepiej włączyć nowy serial, to tak jakby nowy początek, to będzie serial tylko na siłownię, tak, to dobry pomysł. Eee, nie, pierwsze pięć minut chujowe, gdzie te Ostre przedmioty… Co? Przejechałam już czternaście kilometrów?

Gdybyśmy tak cały ten czas, który spędzamy na samym wyborze serialu czy filmu na HBO GO albo na Netfliksie, spędzili na ćwiczeniach, wszyscy dziś wyglądalibyśmy jak Schwarzeneggerowie.

Dzień 3. 

Dzień trzeci to dzień powrotu do treningu siłowo-obwodowego. Byłam przekonana, że już wiem, jak to działa, że po prostu nie należy się forsować przy pierwszych ćwiczeniach, i najlepiej obserwować innych ludzi, i robić wszystko powoli i dokładnie. Moje zmodyfikowane podejście doznało uszczerbku już na starcie, bo nieprzyzwyczajona do rygorystycznego rozkładu dnia, który opiera się na godzinach, znów spóźniłam się dosłownie chwilkę (5 minut) na zajęcia. No bo czerwona fala na przejściach dla pieszych i konieczność zrobienia nowego selfie w szatni, bo nowy strój (lata dziewięćdziesiąte – czerwone dresy adidasa i biała koszulka, do tego dwa koczki), sami rozumiecie.

Tego dnia z mojego pozytywnego wzmocnienia nie pozostało nic. Krążyliśmy po sali, wykonując ćwiczenia na różnych stanowiskach – pompki, planki, brzuszki, nożyce, przysiady ze sztangą, martwe ciągi, wyciskanie, zwisanie z sufitu na dziwnych chomątach z pasami (niebezpiecznie balansującymi stylistycznie pomiędzy narzędziami ze średniowiecznej sali tortur a takimi z nietypowego filmu porno), jeżdżenie na gumowej piłce i spadanie z niej, wykroki z kettlami przed sobą, nad sobą, za sobą, spuszczanie sobie kettla na stopę, obijanie biodra sztangą i wylewanie ostatniego łyka wody na podłogę, gdy w ustach sucho jak na Saharze. Mając nadzieję, że nie idzie mi tak źle (mimo tego, że w ciągu dziesięciu minut instruktorka musiała podejść do mnie z pięć razy, by podnieść mnie z podłogi albo wymienić ciężarki na mniejsze, bym w ogóle dała radę unieść ręce), szukałam wzrokiem spojrzenia innych osób towarzyszących mi w tych torturach, ale nic z tego. Każdy był w swoim własnym świecie, w którym sztanga jest kochanką, a kettle jajem Faberge.

Tego dnia co prawda wyczołgałam się o własnych siłach z szatni i nawet dotarłam do domu, ale po powrocie padłam na łóżko i Konrad musiał robić mi okłady z koca i poić rumem z limonką, bym odzyskała siły.

***

– Kiedy idziesz następnym razem? – zapytał Konrad tego dnia wieczorem, gdy zrelacjonowałam mu wszystkie uczucia, jakie targały mną przez te trzy dni.

– W piątek, a co?

– To dobrze, bo się właśnie zastanawiałem, czy dzisiejszy dzień cię zdemotywuje, czy raczej… – urwał, patrząc wymownie na gorącą grzankę z serem i masłem, prosto z piekarnika, która w wielkich kęsach znikała w moich ustach.

– No co ty? Mnie zdemotywować? Jeszcze czego – odparłam ustami pełnymi grzanki. Ale była pyszna! – Ja się jeszcze nauczę…

– Mądra dziewczyna.

– …i pokażę tej leniwej bule. Zobaczysz. Tak jej pokażę, że popamięta.

– Komu? Instruktorce?

– Nie. Mojej dupie.