Gdy byłam dzieckiem, na RTL7 – kanale, który nie istnieje już od wielu lat – leciał serial Czy boisz się ciemności. Fabuła była prosta – zebrane wokół ogniska dzieciaki opowiadały sobie różne straszne historie. Jedną z nich pamiętam do dziś.
Bo klaun.

Tu możecie obejrzeć sobie cały odcinek, o którym piszę. Fajerwerków nie ma, ale nadal czuć klimat:

Klaun Zeebo w sumie chciał tylko odzyskać swój czerwony nos. Co z tego, że przy okazji przysporzył mi wielu nieprzespanych nocy. Nawet wchodząc po schodach do domu wieczorową porą, trwożliwie oglądałam się za siebie, czy czasem Zeebo nie stoi w drzwiach i nie żąda ode mnie, bym mu oddała jego nos, mimo że nawet go nie ukradłam. Skończyłam z wdrapywaniem się na drzewa, gdy koleżanka powiedziała mi, że Zeebo jest tak wysoki, że bez trudu by mnie dosięgnął nawet na drzewie, a stamtąd nie było przecież gdzie uciec. W ogóle nie było przed nim ucieczki. Mógł się pojawić nawet w mikrofalówce, w której podgrzewałam swoje chrupki z mlekiem. W nocnym pochodzie przerażających postaci, które krążyły wokół mojego łóżka w nadziei na to, że w końcu otworzę zaciśnięte powieki, Zeebo wiódł prym – za nim zaraz szli Laleczka Chucky, Freddy Krueger, rekin ze Szczęk (na płetwach), a Laura Palmer przyglądała się temu zza okna. Wszyscy czekali. Czekali na mnie. Na mój jeden fałszywy ruch.

Zeebo wkrótce odszedł w niepamięć. Nie dlatego, że z niego wyrosłam. Nie dlatego, że przestałam wierzyć w potwory spod łóżka (bo nie przestałam). Jego miejsce zajął ktoś inny. Ktoś, komu nie zależy po prostu na odzyskaniu jego nosa. Ktoś, kto jest zły od zarania dziejów. Ktoś, kto zamienia się w to, czego się najbardziej boisz.

Klaun Pennywise.

I nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, co poczułam wczoraj wieczorem, gdy do sieci oficjalnie trafił zwiastun najnowszej ekranizacji książki Stephena Kinga To, w której pojawia się właśnie Pennywise. Straszny klaun. Jedna z form Tego. Postać, przez którą całe pokolenie Amerykanów zaczęło bać się klaunów. Te dwie minuty najzwyczajniej w świecie są dla mnie doskonałe – nawet jeśli film się taki nie okaże. Bo to Stephen King. Bo to deszczowy dzień w Derry, mały George w żółtym przeciwdeszczowym płaszczyku i łódeczka z gazety zaimpregnowana woskiem z pudełka z napisem Gulf, przyniesionym z piwnicy. Bo to historia, którą czytam i czytam wciąż od początku, mimo że ma ponad 1000 stron.

Fragmenty trailera nagrałam na Insta Stories i zadziwiło mnie to, ile osób wysłało do mnie zapytanie, co to za film. No jak to tak – pomyślałam – jak mogliście tego nie rozpoznać? Nie spędziliście całego dzieciństwa w strachu przed TYM? Och, moje niewinne dzieci…

Ekranizacje książek Stephena Kinga to trudna sztuka – za dużo w jego prozie wewnętrznych przemyśleń i spostrzeżeń bohatera czy wybiegania na osi czasu mocno w przód (coś w stylu: Nigdy więcej jej nie zobaczył. Dwadzieścia pięć lat później w gazecie przeczytał informację o śmierci bibliotekarki z małego miasteczka na wschodzie Maine. Na zdjęciu uwagę przyciągały jej oczy – tylko one nie straciły swego piękna z biegiem czasu), aby je wystarczająco zrozumiale przedstawić w filmie, nie wpadając w pułapkę groteskowego wciskania ich na siłę do dialogów. Świat zachwycił się ekranizacjami Zielonej miliSkazanych na Shawshank, a potem głównie odsuwał od siebie nóżką inne próby przeniesienia na ekran prozy Kinga. Pierwsza wersja To z 1990 roku z rewelacyjnym Timem Currym w roli Pennywise’a (który tak się zakorzenił w popkulturze, że na pewno rozpoznalibyście go na zdjęciu, nawet jeśli nie oglądaliście filmu), chociaż nadal uważana jest za klasyk  – już się trochę zestarzała. Niestety:

Dlatego tak się cieszę na nową ekranizację. Ta historia zasługuje na to, żeby opowiedzieć ją na nowo. Pierwszy raz zamarzyłam o tym, oglądając serial Stranger Things, bo podobieństw jest sporo. W komentarzach pod trailerem To przeczytałam nawet, jakoby pomysł na klimat i grupę małych przyjaciół na rowerach bezczelnie zerżnięto ze Stranger Things. No proszę was. To Stranger Things wyglądało, jakby napisał je King. I to w latach osiemdziesiątych.
Nie mogę się doczekać tego mrocznego klimatu prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka.
Nie mogę się doczekać tej historii i chwili, w której zobaczę, jak się kończy, mimo, że doskonale wiem, jak się skończy.
O rany, już się nie mogę doczekać tego, jak się będę bała!

– Chcesz swój okręcik, George? – spytał Pennywise. – Powtarzam to tylko dlatego, że nie wygląda na to, żebyś chciał go odzyskać. – Uniósł go w górę, uśmiechając się. Był w workowatym jedwabnym kostiumie z wielkimi pomarańczowymi guzikami-pomponami. Pod szyją zwisała mu jasnoniebieska muszka, a na dłoniach miał olbrzymie białe rękawiczki, podobne do tych, jakie zawsze noszą Myszka Miki i Kaczor Donald.
– Tak. Pewno – odparł George, spoglądając w głąb kanału.
– I balonik? Mam czerwony, zielony, żółty i niebieski…
– Czy one unoszą się w powietrzu?
– Czy się unoszą? – Uśmiech klowna rozciągnął się. – O tak. Oczywiście. One pławią się w powietrzu. A i mam jeszcze watę cukrową…
George wyciągnął rękę. Klown chwycił go za przegub.
I chłopiec zobaczył, że twarz klowna zaczyna się zmieniać.

Tak więc pamiętajcie.
One pławią się w powietrzu.