Jesień trwa w najlepsze. Zapomnieliśmy już dawno, czym jest lato, i mało kto pamięta, jak wygląda słońce. A całkiem niedługo przyjdzie zima. I to wcale nie dlatego, że bocianie gniazda już od dawna są puste.
Dlatego, że Pan ze Śmiesznymi Brwiami pewnie już nie stoi pod sklepem.

Pierwszy raz zobaczyłam go prawie sześć lat temu. Konrad chciał mi pokazać inną niż zwykle drogę do jego domu rodzinnego, a że oboje nie lubimy wpadać w rutynę i kochamy kręte, wiejskie drogi, gdzie za każdym zakrętem czai się nowy dziw, zgodziłam się z rozkoszą.

Na Warmii i Mazurach większość dróg, które nie łączą ze sobą dużych miast, wije się przez gęste lasy. Część z tych, które łączą duże miasta, też. Co jakiś czas na takiej drodze znienacka pojawia się wieś lub małe miasteczko. Chociażbym jechała tamtędy setny raz, zawsze w ich krajobrazie znajdę coś, czego wcześniej nie dostrzegłam. A to niezwykle urokliwy stary dom porośnięty bluszczem, a to rozłożyste drzewo wyglądające na setki lat, a to stare tory prowadzące donikąd, a to wiekowego psa z brodą leżącego zawsze w tym samym miejscu przed swoim domem, a to na przykład właśnie pana ze śmiesznymi brwiami.

– Widziałeś tego dziwnego faceta? – spytałam Konrada, gdy przejeżdżaliśmy bardzo wolno przez pewną bardzo malutką wieś.
– Tego, co stał tam przy płocie? – odpowiedział natychmiast, uśmiechając się szeroko.
– Skąd wiesz, że o tego mi chodziło?
– Zauważyłaś, jaki był dziwny?
– Widziałeś jego brwi?
– Te wielkie, krzaczaste, które żyły własnym życiem? Wyglądał jak duch lasu, nie? Taki ogorzały, ciemny, zakurzony. Jakby wyrósł z miejsca, w którym stał. Jakby należał do tej drogi od zawsze. Może to Leszy, który wyszedł z lasu, zaciekawiony tym, jak teraz żyją ludzie? Lepiej go nie drażnić, nie wiadomo, w jakim jest nastroju.

Gdy Konrad wpada w podobny ton, przechodzą mnie ciarki i nigdy nie wiem, czy to raczej podekscytowanie opowieścią, czy znamiona strachu. I tak niewinny, bezimienny mężczyzna został Panem ze Śmiesznymi Brwiami (co w moim przypadku absolutnie nie jest obraźliwe, ponieważ ja mam najśmieszniejsze brwi na świecie i równie dobrze mogłabym nie nazywać się K, a K ze Śmiesznymi Brwiami), a gdy wysiedliśmy z samochodu, Leszy aka Pan ze Śmiesznymi Brwiami zupełnie wyleciał nam z głowy. Tłumaczyłam sobie wtedy, że był to zwykły mieszkaniec wioski, który podczas przerwy w pracy stanął sobie nieopodal drogi, by poprzyglądać się ludziom spieszącym się w swych maszynach nie wiadomo dokąd i po co, ale jakoś nie mogłam w to uwierzyć.

Tydzień później znów tamtędy jechaliśmy, ale o zupełnie innej godzinie, więc jego widok trochę mnie zaskoczył. Tym razem chronił się przed upalnym słońcem pod daszkiem wiejskiego sklepiku. Zażartowałam, że zabawny przypadek, ale gdy zdarzyło się to trzeci i dwudziesty raz, uznałam go po prostu za element krajobrazu tego miejsca. Tabliczka z nazwą miejscowości, zakręt, siedziba OSP, wiejski sklep, Pan ze Śmiesznymi Brwiami, droga pod górę, granica lasu. Piątek, świątek czy niedziela, ósma rano czy ósma wieczór – stał tam, pod daszkiem, szedł wzdłuż drogi bądź opierał się o drewniany, zmurszały płot – zawsze jakby wyrzeźbiony ze skamieniałego drewna, z nieruchomą twarzą, odprowadzał nasz samochód wzrokiem.

I nagle – jakoś pod koniec października czy na początku listopada, w piękny jesienny dzień – nie było go. Na próżno wykręcałam szyję we wszystkich kierunkach, bacznym wzrokiem śledziłam wszystkie płoty, byłam czujna jak myśliwski pies – nie było go. Nigdzie. Słoneczna jesień śmiała się ze mnie, drwiąc z mojego dziecinnego przekonania o tym, że gdzieś, choć może tylko na obrzeżach naszego świata, magia jednak istnieje, a Pan ze Śmiesznymi Brwiami na pewno ma z nią coś wspólnego. Wzruszyłam do siebie ramionami – w końcu to pewnie był tylko zwykły człowiek – ale poczułam się mocno rozczarowana, chociaż mało komu bym się do tego przyznała. Kilometr za wsią popadłam w milczącą zadumę, z której po paru minutach wyrwał mnie głos Konrada:

– K, zobacz. Pada śnieg.

I tak tamtego roku zaczęła się zima.

Pan ze Śmiesznymi Brwiami powrócił w przededniu wiosny. Nie wiem, kiedy dokładnie wynurzył się ze swojej pieczary gdzieś głęboko w lesie i roztopił wokół siebie śnieg, idąc w kierunku wsi, ale w marcu, chwilę przed Wielkanocą, znów go zobaczyłam i z tej radości aż się roześmiałam w głos. Stał tam, przy płocie, i odprowadził nasz samochód wzrokiem, zdaje mi się, że odrobinę kpiąco, ale mogę się mylić.

– Widzisz? Musimy się umówić na wymianę opon – powiedział Konrad, mimo że gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg. I miał rację.

Tak Pan ze Śmiesznymi Brwiami stał się dla nas synonimem przemijania pór roku. Gdy ktoś przy nas głośno się zastanawia, kiedy spadnie pierwszy śnieg, odpowiadamy, uśmiechając się do siebie tajemniczo: “Pan ze Śmiesznymi Brwiami stał pod daszkiem – jeszcze przez jakiś czas śniegu nie będzie” albo “Lada dzień zacznie się zima – Pan ze Śmiesznymi Brwiami już zapadł w sen zimowy”. I mimo tego, że ludzie patrzą na nas wtedy z mieszanką politowania i drwiny, ta prognoza zawsze się sprawdza.

Dziś znów będziemy tamtędy przejeżdżać. Znów przykleję nos do szyby, wypatrując tej kamiennej twarzy i tych czarnych krzaczastych brwi. I tak trochę mam przeczucie, że już nie będzie go pod tym sklepowym daszkiem ani przy tym drewnianym, zmurszałym płocie, ani tym bardziej przy tej krętej, piaskowej drodze.

A wiejskie dzieci będą ze śmiechem skakać po kałuży skutej cieniuteńką warstwą lodu. Pierwszego tej zimy.