Włosy. Temat miły, lekki i przyjemny. Nowe odżywki z komórkami macierzystymi, nieciągnące szczotki, pierdyliard kolorów na palecie profesjonalnych farb i naturalne sposoby przyspieszania porostu. Cukier, słodkości i różne śliczności. Co złego przydarzyć się może tej niewinnej z pozoru tematyce? Ups, internet.

Kto będzie miał na tyle odwagi, przebije przez masę lukru, ciasteczek i zdjęć na Instagramie ala tumblr, i zajrzy głębiej w czeluści włosowo-urodowej części sieci (a ja zaglądam tam bardzo często, takie już mam hobby poza zbieraniem kucyków Pony), znajdzie tam to, do czego internet został stworzony. Zdjęcia kotów, które są chlebem. Hejt.

I nie. Nie mówię tu o takich drobiazgach, jak “masz brzydkie włosy” czy “twój blond jest kaczkowaty”. Mam na myśli poziom hejtu, z którym stykamy się np. w dziale politycznym na Onecie czy pod śmiesznymi obrazkami o wyższości krówki nad marchewką lub odrwotnie. Albo na forach, tfu tfu, parentingowych. Nie bierze się on znikąd. Pochodzi z głębi niewieścich zazdrosnych serc, czarnych jak indyjski kohl do oczu. Kobiety doskonale wiedzą, jak dokopać innej kobiecie, zasłaniając się słynną konstruktywną krytyką: “Bez obrazy, ale według mnie powinnaś poprawić sobie to i owo, najlepiej obciąć głowę i w jej miejsce wsadzić inną”.

Pierwszy raz na naprawdę szeroką skalę zobaczyłam to u Anwen, która nie pytając czytelniczek o zgodę, w haniebny sposób zmieniła kolor włosów – z czarnego na brązowy. Brązowy! Drastyczne! Ten niesłychany postępek podzielił jej społeczność – do tego stopnia, że część radziła jej, by zamknęła bloga, bo wraz ze zmianą koloru włosów straciła swoją wartość, autorytet, a cała kosmetyczna wiedza na pewno wyparowała jej z głowy i to w ogóle jej ostateczny upadek. Szampon się rozlał, włosy się trochę zniszczyły, ale do jasnej cholery, przecież to nadal tylko włosy!

Do takich komentarzy przywykasz albo starasz się je ignorować. Tacy już są ludzie, a niektórym z nich bardzo łatwo przychodzi skrytykowanie czyjegoś wyglądu, szczególnie gdy dzielą go od niego kilometry kabli. Ja już ich prawie nie widzę i wydawało mi się, że w kwestii hejtu związanego z włosami nic mnie już nie zaskoczy. Nie miałam racji. Okazuje się, że jazda na włosy może mieć podłoże rasowe.

Zetknęłam się z tym zjawiskiem trzy tygodnie temu, wałęsając się po Instagramie. Michelle Phan oglądam i obserwuję od ładnych paru lat, zaczęłam jeszcze wtedy, gdy była dopiero w drodze na szczyt światowej vlogosfery urodowej i robiła sobie domowe maski z papieru ryżowego. Dziś pod każdym jej zdjęciem na Instagramie pojawia się około 50 tysięcy lajków i kilkaset komentarzy. Z jednym wyjątkiem.

New 💄🎬 Link on the bio 👆 hair by @mimi_the_hairstylist ❤

A photo posted by M I C H E L L E (@michellephan) on 

Większość z tych komentarzy to przepychanki. Pełne jadu, przerzucania się argumentami, bogate w sentencje o korzeniach kulturowych, wolności, miejscu ludzi we współczesnym świecie, aż wreszcie o rasizmie.
Brzmi głęboko?
Zgadnijcie, o co te przepychanki?
O warkocze. O splecione włosy. O włosy w różnych kolorach, o różnej strukturze.
Michelle Phan dostała po pysku, bo zaplotła sobie dwa holenderskie warkocze.

Zapragnęłam dowiedzieć się czegoś więcej. Przyznam, z początku mnie to rozbawiło – w świecie pełnym ciemnoskórych gwiazd filmu i muzyki, w świecie, w którym ludzie koczują pod sklepem w oczekiwaniu na buty Kanye Westa po 850 zł sztuka, w świecie, w którym Barack Obama jest prezydentem Ameryki, a jej królową Oprah Winfrey, w którym dla pośladków Beyonce dziewczęta wyciskają z siebie siódme poty na siłowni, a chłopcy nie śpią po nocach – w tym świecie dziewczyny w internecie kłócą się o warkocze, bo któraś z ras ma do nich większe prawo? Bo warkocze są bardziej mojsze niż twojsze? Bo moja rasa pierwsza je czesała, ty niedorozwinięty troglodyto?

Głośniej o cultural appropriation w kontekście włosów zrobiło się dzięki Kylie Jenner, jednej z sióstr Kardashian. Fanki obrzuciły ją masą hejtu, bo… pojawiła się na jednym z tysięcy zdjęć uczesana w cornrows, czyli ciasno oplatające głowę cienkie warkoczyki. Ten godny potępienia występek, który popełniony został również przez tysiące małych Polek w latach 90. i na początku XXI wieku, które na występy w miniplayback show koniecznie chciały upodobnić się do swoich ulubionych piosenkarek, określony został mianem kradzieży tożsamości kulturowej, a na jego temat napisanych zostało multum artykułów, przekonujących na różne sposoby, dlaczego biali ludzie nie powinni nosić fryzur czarnych ludzi. Możecie przeczytać je np. tutu.

W skrócie chodzi o to, że włosy to wszystko inne, tylko nie włosy. To cała tożsamość kulturowa, która według pewnych środowisk nie powinna być rozmieniana na drobne, pożyczana, wykorzystywana bez świadomości tego, jaka jest jej historia. To symbol przetrwania, przeciwstawiania się presji wywieranej na mniejszościach przez kulturę dominującą, prowokującą do czucia się gorszym od innych. To w końcu walka z negatywnymi stereotypami. Tyle kwestii światopoglądowych muszą udźwignąć te biedne, martwe włosy. Jakby udźwignięcie spojrzeń koleżanek to było za mało.

Żyjemy w Polsce i raczej długo jeszcze nie będziemy mieli do czynienia ze wzburzeniem wywoływanym przez cultural appropriation i hejtu z tym związanym (chyba że jakaś Chinka zaplecie sobie kłosa. RYŻ NIE ROŚNIE W KŁOSACH). Mnie, jak i pewnie wam, cała ta sprawa wydaje się być strasznie naciągana. Przecież włosy w większości przypadków nie mają nic wspólnego z tym, jaki mamy światopogląd, w co wierzymy, jak traktujemy innych ludzi i czym jest dla nas tolerancja innych kultur. Przecież włosy służą nam głównie do tego, byśmy czuły się atrakcyjniejsze, ładniejsze. Czy to ścięte krótko, czy kręcone, czy grube, czy rude. Zastanawiamy się z oburzeniem, jak można słownie sponiewierać kogokolwiek za to, że zaplótł sobie warkocze. Albo zmienił kolor włosów na jaśniejszy.

Ups. No właśnie. Jak?