Budzi mnie budzik. Ten w telefonie.

Dzwoni piosenką. Motywem przewodnim z serialu z lat dziewięćdziesiątych, w którym są tropiki, długowłosy policjant i drinki z palemką. Ustawiłam go sobie ironicznie zeszłego lata i zapomniałam zmienić. I pewnie przez długie miesiące nie zmienię, bo żar tropików znów leje się z nieba, więc już trochę za późno.

Otwieram oczy i przyzwyczajam się do światła powoli wypełniającego pokój. Gęstego, złotego, słodkiego i lejącego się jak miód światła. Już się skończyła noc, a nie zaczął jeszcze dzień.

Jestem gdzieś pośrodku. Jest czwarta czterdzieści.
W mieszkaniu cisza. Poza gołębiami nie mamy w kamienicy żadnych sąsiadów, więc nie zakłóca jej żadne szuranie zza ściany, żadna spuszczana woda.
Na ulicy też cisza. Nawet rudy kot nie miauknie, bo jeszcze śpi zwinięty w kłębek w garażu pełnym staroci.
Nie słychać powarkiwania samochodów, bo nie zdążyły powyjeżdżać ze swoich podmiejskich garaży.
Tylko w oddali słychać gwizd pociągu. Gdzieś czytałam, że uczucie, które we mnie wywołuje, ma nawet swoją nazwę. Jest melancholijne i pełne tęsknoty, ale jednocześnie przyjemne. Jak ciarki na skórze wywołane przez powiew wiosennego wiatru.

O tej godzinie jestem sama na świecie. Nawet Konrad, który przeczuwając przez sen, że zaraz wypełznę z łóżka, owija się szczelniej kołdrą, aby chłodne powietrze o czwartej czterdzieści nad ranem nie dotknęło ani skrawka jego rozgrzanej snem skóry.

Walczę z chęcią ponownego wtulenia głowy w poduszkę.
Gdybym nie odkładała pracy na ostatnią chwilę, to miałabym przed sobą jeszcze parę cudownych godzin snu. Może odkładam pracę właśnie po to, żeby deadline wyciągał mnie z łóżka. Deadline to facet, który sprawia, że o czwartej czterdzieści rano odrzucam na bok kołdrę w malowane błękitne kwiaty, pod którą wieczór wcześniej zaciągnął mnie ten drugi.

Dotykam nogami zimnej podłogi i rozglądam się za moim tęczowym szlafrokiem. Tęczowy szlafrok o takiej godzinie otula mnie jak puszysta chmura, gdy opieram łokcie o parapet i wyglądam na zewnątrz.
Pusta ulica.

Jak cudownie.
Upajam się tym, że niby nic nie muszę. Że nie śpieszę się o tej godzinie do pracy. Że nie wracam o tej godzinie z pracy (albo chwiejnym krokiem po okrążeniu nad ranem).

Gdyby jeszcze ktoś zrobił mi kawę!
Ziewając, mielę w młynku ziarna. W zależności od nastroju i okoliczności, robię to w tym pięknym, ręcznym z drewnianymi elementami, żeby nie obudzić Konrada, albo w elektrycznym, starzejącym się, o pożółkłym plastiku i z nie do końca startą nazwą jakiejś firmy, która już dawno temu odeszła w niebyt. Dzisiaj mielę w tym drugim.
Lubię go. A kiedy wstawałam, Konrad, osłaniając się przed słońcem, wepchnął głowę pod dwie grube poduszki. Nic go nie obudzi.

Z parującym kubkiem siadam przed komputerem.
Mam przed sobą kilka godzin pracy. Z doświadczenia wiem, że miną szybciej niż te spędzone na czymkolwiek innym.
Ale o ósmej, gdy obudzi się Konrad, a wraz z nim świat naszego mieszkania, już będę miała za sobą wiele napisanych słów. Często więcej, niż uda mi się później napisać przez cały dzień.
To krzepiąca myśl.
Póki co jednak jeszcze nie zaczęłam, a zegar już zbliża się do piątej.

Rozkładam na biurku kilogramy zadrukowanego papieru i kartki z logo uniwersytetu zapisane przeze mnie drobnym pismem, gdy się starałam, albo wielkimi, krzywymi kulfonami, gdy się spieszyłam. Rozkładam je dotąd, aż na drewnianym blacie biurka nie widać ani skrawka drewna.
Na jednej z nich znajduję okrągłe kawowe kółko.
Przyglądam się mu, a potem uśmiecham się do siebie.

Piąta rano.
Poddasze powoli wypełniające się światłem.
Ciemne włosy odcinające się od pościeli.
Kółko od kawy na rękopisie.
I ja.
Chyba spełniłam swoje marzenie o dorosłości.

***
Słyszę, jak Konrad się przeciąga.
Dzisiaj znowu nic nie napiszę.
To nic.
Jutro wstanę wcześniej.