Czy to nie jest niesamowite, że po tych wszystkich kozieradkach, robieniu tego z kobietą, maseczkach, farbowaniach i bogowie jedynie wiedzą, po czym jeszcze, ona wciąż potrafi mnie zaskoczyć?

Zaczęło się jak zwykle – od powrotu do domu. Niektórzy będąc w pracy, martwią się, czy kot nie przewróci doniczki, pies nie nasika do butów, czy opiekunka nie zbije dziecka, albo mąż nie puknie opiekunki. Ja się z natury niewiele martwię, poza tym nie mam męża, dziecka, opiekunki, butów, a kot i pies śpią na dworze, więc lęki zamieniam na ciekawość. Siedzę sobie i myślę, co też ciekawego może dziś zrobić K.
To może być coś zabawnego, temat na notkę albo dobry obiad. Jakiś szalony pomysł na nową przygodę albo jeszcze bardziej szaleńczy na coś, o czym nie wypada pisać na blogu. A czasem to wszystko naraz.
Zaczęło się jak zwykle – od powrotu do domu. Klucz w zamek, krok przez próg, uśmiech na ustach. Ściągam buty i bezwiednie zaczynam nucić melodię, która dobiega z salonu. Brzmi znajomo. Taaak, znam tę playlistę. Sensuality. Czyżby to było jedno z tych powitań? Po moich plecach przechodzi dreszcz, oddech przyspiesza, krok się wydłuża. Co tym razem? Co nowego zrodziło się w tym pięknym umyśle?
Na środku pokoju ona. Owinięta folią spożywczą. Pod folią zielona maź. Gdzieś w głębi mojego serca tli się jeszcze iskierka nadziei. Może to jakiś kosmiczny roleplay? Może przyszła jej ochota na jakąś dziwną odmianę bondage? 
Ale spójrzmy prawdzie w oczy, znowu coś przeczytała na jakimś blogu.
– Kochanie?
– Borze, nie strasz! Nie ładnie się tak zakradać.
– Sushi, tortilla, gołąbki?
– Na obiad? Przecież nie lubisz sushi. Nic nie robiłam, możemy skoczyć później na miasto. 
– Pytam się, czym jesteś. Chyba jednak sushi, bo w całym domu czuć rybą.
– To? To body wrapping.
– I to nie ma nic wspólnego z seksem?
– Oczywiście, że ma! Hej! Wolniej. Spodnie na razie zostają. Ma, bo będzie Ci milej, jak już pozbędę się cellulitu.
– Świetnie. A to zielone?
– Spirulina. Alga taka.
Do głowy przychodzi mi kilka ripost. “Są tylko dwie rzeczy, które pachną rybą. Jedna z nich to ryba, druga to K”. Albo coś o tym, że przynajmniej tym razem nie zrobiła kosmetyków z jedzenia. Albo że wygląda jak foka wyrzucona na brzeg.
Zamiast tego milczę.
Idę do kuchni.
Ściągam przyczepioną magnesem do lodówki ulotkę pobliskiej pizzerii.
Wyciągam telefon.
Dzwonię.
Zamawiam.
Z podwójnym anchois.
A nie lubię anchois.
Robię to z miłości.
Usiądę naprzeciw niej i zjem ją, lubieżnie patrząc jej prosto w oczy.
Niech wie, że mam na nią ochotę, nawet kiedy pachnie rybą.
I nie przejmuję się cellulitem.