Wczorajszy dzień zakończyliśmy, grając w Najlepsze. To taka gra, w którą gra się w parach, leżąc na łóżku i szukając powodu, żeby nie iść jeszcze spać.
Zasady są proste. Nie zdążyły się jeszcze skomplikować, bo dopiero je wymyśliliśmy.
Trzeba leżeć na łóżku, ale jeszcze nie pod kołdrą, przy niezbyt mocnym świetle, w literaturze kobiecej zwanym nastrojowym, pasującej do tego światła muzyce i zadawać sobie pytania o najlepsze rzeczy. Granie w Najlepsze jest szóstą najlepszą rzeczą, jaką para może robić w łóżku, szukając powodu, żeby nie iść jeszcze spać. Pozwala lepiej się poznać, zbliżyć do siebie i pozytywnie nastroić przed snem. Tak, wiem, że to zdanie brzmi jak z małżeńskiego poradnika w jakimś cosmopolitanie, jest mi z tego powodu głupio, ale tak właśnie jest.
Po kilku lekkich pytaniach zdobyłem się na odwagę, żeby skończyć grę wstępną, zadając to właściwe. Pytanie najważniejsze. O to, co każdy chce wiedzieć o swoim partnerze.
– Jaki był najlepszy posiłek w twoim życiu?
– Pączek z cherry colą – odpowiedziała bez zastanowienia.
– Co?
– Ten pączek, którego mi przyniosłeś nad jezioro, kiedy zakuwałam do sesji. Jeszcze zanim byliśmy razem. Pamiętasz? Był pyszny.
Tak, pamiętam.
Pamiętam, że to nie był jakiś wyjątkowy pączek. Był po prostu jedną z niewielu rzeczy, jakie mogłem jej kupić, za wygrzebany z kieszeni ostatni studencki grosz, w jedynym markecie w naszym miasteczku akademickim. Wiedziałem, że tam jest. Wiedziałem, że jest głodna, bo zawsze jest głodna. Wiedziałem, że kocha cherry colę. Wiedziałem, że chcę jej coś dać.
Teraz wiem jeszcze, że to jedna z rzeczy, za które mnie pokochała.
Niby nic, drobiazg, ale w ostatecznym rozrachunku to właśnie takie małe rzeczy okazują się najważniejsze.
Nie wielkie słowa i drogie prezenty, tylko drobne gesty dnia powszedniego. To, co szarej codzienności dodaje trochę koloru i zmienia ją w lepszą codzienność.
To prosta wiedza, ale mam wrażenie, że ludzie mają trudności z jej zdobyciem albo wyjątkowo łatwo o tym zapominają. Dlatego tak bardzo lubię te małe wymyślone święta.
Za każdym razem, kiedy ktoś krzyczy, że nie obchodzi walentynek, bo miłość trzeba okazywać codziennie, jestem prawie pewien, że nie okazuje miłości nigdy albo okazuje jej niewiele. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tego dnia okazać jej sobie trochę więcej, zrobić coś trochę bardziej.
Podobnie jest z dniem kobiet. Niektórzy twierdzą, że to zbędne święto. Że rajstopy, goździki i komuna. Ale przecież nikt nikogo do tego badyla i nylonu nie zmusza. Można wykorzystać ten dzień na tyle lepszych sposobów.
Możesz wstać chwilę wcześniej, zaparzyć swojej kobiecie kawę i spędzić poranek na graniu w Najlepsze, rozmowie albo po prostu na byciu razem. Może kiedy jej posłuchasz, dowiesz się o kolejnej drobnej rzeczy, którą możesz dla niej zrobić.
Możesz pójść dalej i zaprosić na tę kawę, chociaż może raczej już nie do łóżka, swoją mamę, babcię lub siostrę, bo to nie jest dzień twojej kobiety, tylko dzień kobiet.
Zadzwonić do ważnych w twoim życiu kobiet, powiedzieć im, że są dla ciebie ważne i przypomnieć o badaniach profilaktycznych, bo to ważne, żeby sobie czasami o takich rzeczach przypominać.
Możesz też zrobić po prostu coś dla siebie, jeśli jesteś kobietą. Dlaczego nie. Rozpieść się. Sobie też można okazać trochę ciepła.
Możesz to wszystko zrobić przy okazji święta, zobaczyć, jakie to proste, i próbować przenosić to na zwykłe dni. To najlepszy prezent, jaki możesz dać, tak komuś bliskiemu, jak sobie.
Codzienność poprawioną małymi ciepłymi rzeczami.
PS. Ponieważ nie mam jak zaprosić was wszystkich na kawę, a strasznie chciałem dać wam jakiś drobiazg, mam dla was kody do Coffeedesk, naszego ulubionego sklepu z kawą (oni też wierzą w siłę małych gestów, nawet czasami rysują koty na paczkach). Wystarczy, że podczas zakupów wpiszecie w koszyku kod małypączuśodkonrada i dostaniecie 30 zł rabatu przy zakupach za nie mniej niż 100 zł. Ważne do końca marca.
Nie ma za co, nie musicie dziękować, ja zawsze wszystko dla moich dziewczyn :*