No, powiem szczerze, nie nastawiałem się za specjalnie na ten film. Historię znałem, widziałem poprzednią wersję, oryginał szanowałem, chociaż nigdy nie czytałem, a jakiś czas temu obiecałem sobie, że przestanę tracić czas na historie, które już znam. Wyszło inaczej, bo w ostatni weekend, kiedy bardzo potrzebowałem schować się w kinie przed szaro, buro i mokro, Małe kobietki były jedyną sensowną opcją.
Poinformowałem Księżną, Księżna o mało nie zemdlała, że sam z własnej nieprzymuszonej woli zaproponowałem ten film, kupiłem przez internet bilety i popcorn (~100 zł za dwie osoby, w tym opłata za kupno biletu online, wtf, Cinema City, proszę natychmiast wejść do Olsztyna z Unlimited i zaorać ten cyrk, w tej chwili, bardzo proszę) i wieczorem wszedłem na salę pełną kobiet we wszystkich rozmiarach. Serio. Sala była pełna, a oprócz mnie było na niej łącznie trzech mężczyzn i każdy wyglądał na zagubionego. W naturalnym stadnym odruchu poczułem się z nimi związany, w myślach wzniosłem w ich kierunku toast colą zero i zająłem miejsce.
Nasza relacja nie przetrwała do końca seansu. Po raz kolejny okazało się, że na facetów nie można liczyć. Żaden z nich nie poratował mnie chusteczką, kiedy płakałem. Nie to, co te przemiłe panie, które przyszły do kina całym swoim klubem czytelniczym.
Małe kobietki to wspaniały film niedzielny. K nie uznaje podziałów gatunkowych i określa filmy według swojego autorskiego klucza, który ja przyjąłem przez osmozę. Na przykład cały Fincher to kino niebieskie. Film niedzielny, wbrew temu, co sugeruje nazwa, to nie film familijny. To coś, co chcesz obejrzeć, mając wolny dzień. Który zabierze cię w inne miejsce, nie będzie bardzo ciężki, ale też nie będzie głupi. Akcja toczy się niespiesznie i czasami leniwie, ale całość łapie cię za serce. Da ci do myślenia, ale jednocześnie pozwoli ci odpocząć. Dla nas to na przykład Ukryte pragnienia, Call me by your name, ale też Lolita, Piknik pod Wiszącą Skałą czy La Piscine i Między słowami.
Pozornie może wydawać się, że to dosyć szeroki przedział, ale wszystkie te filmy zabierają nasze głowy w podobne miejsce i Małe kobietki świetnie się tu wpasowują.
Ten (nakręcony na taśmie 3 5mm, o czym warto wspomnieć) film to dwie godziny ciepła i dobra pod każdym względem. Poza Emmą Watson (bardzo proszę, czy można już uznać, że nigdy się nie nauczy grać, na zawsze zostanie Hermioną i nie męczyć jej i nas kolejnymi rolami?) nie mam się do czego przyczepić. Cała reszta młodej obsady błyszczy. Saoirse Ronan, Timothée Chalamet i (a nawet zwłaszcza) Florence Pugh odwalili tutaj taki kawał roboty, elegancko, z klasą, bez przesadnego szarżowania, że najchętniej wyciąłbym im teraz oscary w kształcie serduszek i wręczył na jakiejś gali.
Nie mogę uwierzyć, że Greta Gerwig ma tak niewielki dorobek reżyserski, bo jej wizję kupuję w całości. Udana zmiana chronologii to jedno, ale to jak gładko weszła tam ta szkatułkowa kompozycja, to poezja. To tylko moja interpretacja po jednym seansie, więc mogę się mylić, ale oglądając, zwróćcie uwagę na to, że część scen ma chłodniejszą tonację niż inne. Wydaje mi się, że te cieplejsze sceny, często z trochę przesadną, wręcz teatralną choreografią, pokazują świat widziany przez pryzmat książki, podczas gdy chłodniejsze to świat rzeczywisty, w którym książka zostaje wydana, a nie ten, w którym każda kobieta kończy na ślubnym kobiercu lub w trumnie.
Kocham, polecam, zabierzcie siostrę, brata, chłopaka, matkę, córkę, zabierzcie się sami. Wiem, że pominąłem przekaz filmu, ale nie widzę sensu patrzeć na niego przez ten pryzmat. Dostaliśmy Jo na miarę naszych czasów, ale trudno mówić o tym, nie używając wyświechtanych fraz typu kino kobiece. To nie jest kino kobiece. To kino bardzo ludzkie. Kino z sercem.
To kawałek kina dobry jak sernik z białą czekoladą, warto skonsumować w ten ciepło-zimny luty, bo zaraz walentynki, w kinach będzie tylko Żenek i podróba Greya i wszyscy będziecie żałować, że mnie nie posłuchaliście.