– Trochę tu postoimy – mówi konduktor, przechodząc w pośpiechu przez wagon. Nie wiadomo, dokąd się śpieszy, może tylko próbuje się rozgrzać. Wagon znajduje się w środku składu pociągu, który znajduje się w środku białej pustki i jest tak stary, że już nawet nie pamięta, że kiedyś pamiętał, że miał jakieś lepsze czasy. Nam też grozi utrata pamięci, bo w wagonie jest bardzo kolorowo od zieleni mundurów młodych żołnierzy udających się na przepustkę i alkoholu, którym częstują wszystkich wokół, aby tę przepustkę uczcić.
Jest zimno, chociaż jeszcze przed chwilą było gorąco. Ogrzewanie w tym pociągu ma tylko dwie opcje – piekło albo środek białej pustki, a my właśnie przed sekundą, z chwilą zatrzymania pociągu, przeskoczyliśmy między nimi. Wszyscy, którzy jeszcze parę minut temu, w rozpaczliwej próbie ratowania się przed śmiercią z powodu piekła, zdejmowali z siebie kolejne warstwy ubrań, teraz nakładają je z powrotem w rozpaczliwej próbie ratowania się przed śmiercią z powodu białej pustki.
– Drzewo przewróciło się na trakcję, czekamy na specjalistów – dodaje konduktor przepraszającym tonem, jakby chciał zrzucić z siebie odpowiedzialność, chociaż nikt z nas go nie wini i nie oczekuje wyjaśnień. Jesteśmy przyzwyczajeni, że pociągi stoją, a już zwłaszcza pośrodku niczego.
– To może my wyjdziemy na papierosa, panie Kierowniku? – pyta go jeden z żołnierzy, a on najpierw wzrusza obojętnie ramionami, ale omiata wzrokiem flaszkę i postanawia chyba odczytać pytanie jako zaproszenie. 
– Wyjdźmy – odpowiada.

Na zewnątrz biała pustka, wyjątkowo ładna i czysta, nie to co w mieście, zupełny środek niczego, buty skrzypią w śnieg, a mróz szczypie w policzki.
Na trakcji mała brzózka, nazywanie jej drzewem to trochę przesada, ale w tym pociągu jest sporo przesady i należy się do tego przyzwyczaić. Nawet ta pustka jest przesadzona, bo w oddali widać domy i dymy.
– Panie Kierowniku – mówi znowu ten sam żołnierz, chyba ten sam, oni wszyscy są bardzo podobni – a może my byśmy tę brzózkę z chłopakami ściągnęli, co? Mała jest, damy radę raz dwa i pojedziemy.
– Czekamy na specjalistów – odpowiada konduktor, zaciągając się papierosem, a żołnierze słuchają go bez wahania. Ci żołnierze są bardzo doświadczeni w słuchaniu i robieniu tego, co usłyszą, odbyli specjalne szkolenia, które człowieka tego uczą. Może za kilkanaście lat któryś z nich będzie słuchał i robił to, co usłyszy, nie tak daleko stąd, w lesie pełnym zagubionych i przestraszonych ludzi, ale wtedy jeszcze o tym nie myślę, bo nie wybiegam myślą w przyszłość.

Stoimy tak sobie przy wyjściu z pociągu, palimy, marzniemy, rozgrzewamy się na chwilę tanią słodką wódką, konduktor też, i znowu marzniemy. Konduktor też. Mijają minuty, godziny, może nawet stulecia, kto wie, w końcu ten pociąg jest pełen przesady, a my ciągle stoimy na śniegu. Przez nieplanowane stanie spóźnię się do ciebie, nie będę tak, jak się umawialiśmy, ale nawet nie pomyślałem o tym, żeby zadzwonić i cię uprzedzić. A może pomyślałem, tylko pośrodku pustki nie było zasięgu.

Co jakiś czas otwierają się któreś drzwi, kolejni ludzie wychodzą na śnieg. Przeciąg nie ma znaczenia i to, czy jest się w środku, czy na zewnątrz, też już nie, bo temperatura jest wszędzie taka sama, w środku i na zewnątrz, jest to temperatura białej pustki, ale na zewnątrz jest przynajmniej ładniej. 
Koło czyjejś głowy, niech będzie, że mojej, przelatuje śnieżka i rozbija się o drzwi, tuż obok konduktora Kierownika. Rozglądamy się w poszukiwaniu śnieżnego agresora. To jeden z żołnierzy, widać po tym dziecięcym uśmiechu kogoś, kto przed chwilą rzucił śnieżkę i w ogóle się tego nie wstydzi. Konduktor gasi papierosa, zeskakuje ze schodka na śnieg, schyla się, zanurza ręce w śniegu, tuż obok swoich czarnych butów, lepi ze śniegu ogromną pigułę i rzuca ją w uśmiechniętego żołnierza.

Trafia prosto w głowę.

Rozlega się krzyk.

Wybucha wojna.

To nie krzyk, to śmiech.

Wszyscy się śmieją.

Wojna jest na śnieżki (bo przecież innych wojen już nie będzie, nie w tym miejscu i czasie, przecież jesteśmy pośrodku Europy, mimo że w środku białej pustki, to jednak w środku cywilizowanego świata, nie musimy się już wojny obawiać) i bierze w niej udział chyba cały świat, to znaczy pociąg. Rzucamy w siebie śniegiem jak dzieci, zresztą dzieci też tu są, wybiegają z pociągu i przyłączają się do walki. W wojnie nie ma stron, wszyscy są razem, ale jednocześnie każdy jest na każdego. Tak mi się to podoba, że na chwilę zapominam o tym, że już cię nie kocham i że nasz termin przydatności do pożycia wydłuża się teraz sztucznie przez ten nieplanowany postój pośrodku niczego. Nie ma to teraz znaczenia, liczy się tylko ta bitwa, najwspanialsza rzecz, jaka kiedykolwiek wydarzyła się na tym polu. Zapamiętamy ją do końca życia, wszyscy, a mówiąc wszyscy mam na myśli ja, chociaż nigdy nikt nam w nią tak do końca nie uwierzy. Może dlatego, że historię piszą zwycięzcy, a w tej bitwie ich nie ma, bo nie ma też przegranych. Jest tylko śmiech, który przerywa odgłos diesla.

– Specjaliści! – krzyczy ktoś, pokazując biały samochód z paką jadący przez pole, na którym nawet nie widać drogi. Kiedy się zbliży, w jego stronę polecą śnieżki, dwie, trzy, bardzo niemrawe, bo wszyscy wiemy, że to, co przed chwilą było między nami, już się skończyło. Dzieci z rodzicami wracają do pociągu, konduktor Kierownik wychodzi na spotkanie Specjalistów, a żołnierze znowu częstują tanią słodką wódką. Pijemy i patrzymy, i jest mi smutno, że nikt się już nie śmieje.

Pierwszy specjalista ma na imię Rudolf. Nie wiem, czy naprawdę ma tak na imię, ale ma bardzo świecący nos, świeci prawie tak bardzo, jak jego pomarańczowa kamizelka, widzę to z daleka, ponadto idzie na czele, prowadzi resztę, więc byłoby właściwe, żeby tak właśnie miał na imię. Rozmawia chwilę z konduktorem, który pokazuje na brzózkę. Rudolf odwraca się do pozostałych reniferów, rozmawiają przez chwilę, kiwają głowami i idą w stronę brzózki. Rudolf chwyta za brzózkę, jak dziadek za rzepkę, ciągnie, ale to nic nie daje. Jego kolega chwyta go, jak babcia za dziadka, drugi przyłącza się do pracy, jak ten wnuczek, co chwyta babcię. Ciągną na raz, na dwa, na trzy już nie ciągną, bo brzózka ustępuję i przestaje stać nam na przeszkodzie.
– Mogliśmy to zrobić sami – mówi jeden z żołnierzy, a nas zdejmuje groza, że faktycznie tak mogło być i ta bitwa by się nigdy nie odbyła.

Specjaliści odjeżdżają, a my wracamy do wagonu, temperatura w wagonie wraca do piekła, a pociąg rusza w dalszą podróż przez środek białej pustki. 

Przychodzę do ciebie spóźniony, dużo później, niż to umawialiśmy, ale zdajesz się tego nie zauważać.
Prawie na mnie nie patrzysz.

– Jak minęła podróż? – pytasz.
– Normalnie. Bez przygód – odpowiadam, kładąc mokre rękawiczki na rozgrzanym kaflowym piecu i odwracam się w twoją stronę. Nie mam o co ogrzać rąk. W pokoju, który nas dzieli, panuje temperatura białej pustki.