Minęło jakieś 6 lat, odkąd zakończyłem swoją przygodę z nauką.
Ponad dekada upłynęła od ostatniego wrześniowego apelu, na którym powinienem być.
Raczej nie byłem, bo gdzieś nad rozlewiskiem, przy zapachu dymu z ogniska i papierosów za drogich na moją licealną kieszeń, ale przez kultową paczkę pasujących mi do wizerunku, w towarzystwie podobnych mi nicponi (z których większość do dziś mam szczęście nazywać przyjaciółmi) żegnałem wakacje.
Stałem, śmiałem się, piłem tanie wino i myślałem o tym, co może przynieść nowy rok.
Myślę o tym od września, a intensywniej, odkąd przyszło ochłodzenie i zapachniało krokiem jesieni, i sam nie mogę się nadziwić, jak niewiele, poza ceną pitego przeze mnie wina, się zmieniło.
Nie uczę się, nie studiuję, a mój rok i tak zaczyna się jesienią.
Myślałem, że to tylko ja. Bo jestem jak ten troll z książek Pratchetta. Moja głowa nie pracuje jak należy, kiedy jest gorąco, i dopiero jesienne ochłodzenie sprawia, że zaczyna… No cóż, zaczyna pracować trochę bardziej jak należy. Ale teraz uważniej przyglądam się ludziom w moim otoczeniu i wychodzi na to, że nie jestem takim wyjątkowym jesiennym listkiem, jak myślałem. Sponsorem tych przemyśleń jest moja dziewczyna, która tydzień temu, po swojej pierwszej w życiu wizycie na siłowni, zapytała retorycznie: Czy ty wiesz, ile tam było ludzi? Czy ty wiesz, że październik to najciaśniejszy okres na siłowniach?!
No teraz już wiem. I teraz już mnie to nie dziwi.
Bo spójrzcie.
Pierwszy stycznia nie ma żadnego znaczenia. To tylko dzień potwornego kaca wieńczący świąteczny tydzień. 31 grudnia była zima, pierwszego stycznia dalej jest zima i nie zmieni się to przez najbliższe tygodnie. Zimą się nie orze, nie sieje, nic się nie zaczyna. Zimę trzeba przetrwać. Ewentualnie spróbować coś zacząć z postanowieniami noworocznymi, ale ostatecznie odłożyć to na później, czyli na nigdy.
Wiosna mogłaby być świetnym początkiem, gdyby nie to, że wiosną jest za dużo do roboty. Wiosną trzeba się zakochać, trzeba świętować, że się zimę przetrwało, porządki zrobić. Tyle jest rzeczy aktualnych, że nie ma czasu planować i myśleć o przyszłości.
Lato jest dla odpoczynku. A nawet jeśli chcesz coś zrobić, to ci się nie uda, bo inni odpoczywają. Cały czas ktoś jest na urlopie i trudno się dziwić, bo jest za gorąco, żeby robić. A jak nie jest gorąco, to cały czas zajmuje narzekanie na pogodę, bo powinno być gorąco.
A jesienią? Jesienią wszystko się zaczyna.
Dzieciom zaczyna się szkoła, dzięki czemu rodzicom zaczyna się normalne życie. Zaczynają się korki, odnawiają karnety na siłownie i do kin. Moi znajomi zmieniają prace, zaczynają planować śluby, idą na podyplomówki, kupują mieszkania i zmieniają samochody. Jakby właśnie zaczęło się później, na które wszyscy czekali.
Ten tekst nie ma żadnej zaskakującej pointy, to tylko obserwacja, luźne przemyślenie o tym, że mamy chyba najlepszy moment w roku, żeby się rozpędzić, zanim dopadnie nas deprecha późnej jesieni i pluchy, i zanim staniemy się zbyt ciężcy od okrywających nas koców i wypełniającego nas kakałka. Zanim będzie za późno i trzeba będzie czekać na następny dogodny moment.
Na kolejną jesień.