To się dzieje znienacka. Początkowo zupełnie tego nie zauważasz. Na głowę wciskasz grubą czapkę, bo ładna i ma pompon, a poza tym wszędzie trąbią, że trzeba, i że tylko licealistki nie noszą, bo niemądre. A ty przecież jesteś mądra, więc nosisz.
Dzień w dzień. W mieszkaniu podkręcasz ogrzewanie na fest, bo lubisz nago chodzić po domu i wywoływać palpitacje serca u dziadków z przeciwka. Mimo tego rano jest tak zimno, że prysznic ograniczasz do minimum, a już na pewno nie masz ochoty na paradowanie z maską na głowie pół dnia.
I nagle. Przychodzi ten dzień.
Budzisz się rano. Zaspana szukasz nogą kapciuszków, ale ktoś je akurat złośliwie postawił po drugiej stronie pokoju. Stąpasz więc na palcach po zimnych jak pies łazienkowych kafelkach i zadzierasz głowę, by przed pierwszym siku rzucić okiem na swoją facjatę. Obraz powoli się wyostrza.
I całe osiedle budzi krzyk:
– Co jest, do cholery?!
A to tylko twoje włosy.
Poprawy potrzebujesz teraz, natychmiast. Łapiesz się panicznie za głowę i potrząsasz nią z rozpaczy, a oderwane na całej długości końce włosów wirują wokół ciebie niczym aureola. Przypominasz sobie wszystkie razy, kiedy to przycięłaś je zamkiem kurtki, kiedy nosiłaś je rozpuszczone i końce ocierały się o płaszcz, kiedy drastycznie rozczesywałaś kołtun nad karkiem, który był wynikiem intensywnego romansu twoich włosów z szalikiem; kiedy suszyłaś je gorącym powietrzem, bo zimą być naturalnym i ekologicznym nijak ma się do wiecznego kataru, spowodowanego suszeniem włosów przez 6 godzin dziennie (a przecież codziennie rano MUSISZ umyć włosy, bo ci się strasznie przetłuszczają od tej ślicznej czapki z pomponem).
Ja w połowie zimy (czyli mniej więcej jakoś tak jakby mniej więcej teraz) z podkulonym ogonem wracam do sprawdzonego zestawu, który wypracowałam sobie poprzez kilkuletnie testowanie kosmetyków recenzowanych na włosowych blogach (albo nabywanych drogą kompulsywną, gdy przechodząc obok drogerii, wyczuwam w powietrzu woń nowości, niczym mój chow-chow ciasteczko ukryte w zaciśniętej dłoni schowanej za plecami w piwnicy domu na skraju miasta, w Bangladeszu).
Pomaga. Więc się dzielę.
Szampony
1. Equilibra aloesowy
Podpatrzone u: Anwen
Trudna do zdobycia stacjonarnie, więc przez internet zamawiam od razu dwie butelki. Świeży, bardzo przyjemny zapach, jasnozielony kolor, dość delikatny, przyjemnie się pieni. Mój absolutny ulubieniec. Nie cierpię, jak mi ktoś go używa.
2. Eva Nature Style Rumiankowy
Podpatrzone u: babci, ale ona nie pisze bloga
Gdy Equilibra nie wystarcza. Pachnie świeżo skoszonym sianem, dobrze myje, aż do ‘pisku’. Czegóż chcieć więcej? Na dodatek wygląda retro. BARDZO retro. Lubię retro (na zdjęciu jego miejsce zajął szampon ze skrzypem polnym. Dlaczego? Otóż okoliczne babcie maniakalnie wykupują wersję rumiankową we wszystkich okolicznych sklepach SPOŁEM).
Odżywka
3. Garnier Oil Repair 3
Podpatrzone u: Blonde Me
Inny niż wszystkie Garniery. Genialny do pielęgnacji farbowanych na jasno włosów. Wrzucam go do koszyka, ilekroć jestem w Biedrze. Używam, gdy nie chce mi się sterczeć z maską na głowie. Albo gdy na skórę głowy nakładam droższe maski, a nie chcę ich zużywać na długość. Albo gdy chcę mieć gładkie włosy.
Za to wróg objętości.
Balsam
4. Seboradin Regenerujący z żeń-szeniem
Podpatrzone u: Alter Ego
Jako dziewczę lubiące próbować dziwnych połączeń smakowych i lubiące dziwne zapachy, pokochałam ten balsam od pierwszego sztachnięcia. Pachnie trochę ziołami, trochę lekarstwami, drapie w nos. Szalenie niewydajny, więc używam go tylko na skórę głowy – wzmacnia, przyspiesza porost, odbija od nasady. Jak prawdziwe lekarstwo dla włosów.
Maski
5. NaturVital z aloesem
Podpatrzone u: BlondHairCare
Jeżdżę po nią do Natury do miasta oddalonego o 40 km (żartuję, aż tak szalona nie jestem, mam tam rodzinę), bo tylko tam mogę ją dostać. Pachnie trawą. Nawilża tak mocno włosy i skórę głowy, że czas suszenia suszarką wydłuża się prawie dwukrotnie. Również przyspiesza porost i ze względu na dostępność najczęściej nakładam ją tylko na skórę głowy. Podoba mi się konsystencja – taka musowa, kojarzy mi się z jedzeniem. Tylko zapach nie. Nie jestem krową.
6. Kallos Blueberry
Podpatrzone u: Blond Bunny
Najlepszy z Kallosów. Zapach może do najpiękniejszych nie należy, nie kojarzy mi się absolutnie z niczym, a już najmniej z jagodami, ale można mu wybaczyć, biorąc pod uwagę działanie: mięsiste, gładkie, uniesione u nasady, błyszczące włosy.
Serum na końce
7. W sumie jakiekolwiek, ale akurat mam Wella Luxe Oil
Podpatrzone u: Alina Rose
Serum jak serum, u mnie każde działa tak samo. Wpisałam więc w wyszukiwarkę “olejek do włosów, co ładnie pachnie” i wyskoczył mi ten. Piękna butelka, zapach jak dobre perfumy. Wydajny, szkoda, bo mam jeszcze kilka innych na oku.
Powyższe kosmetyki ze szczerym sercem mogę polecić farbowanym blondynkom. Ukoją, nawilżą, natłuszczą, przyspieszą porost. Pomogą końcówkom dotrwać do kolejnej wizyty u fryzjera (ja idę w piątek).
Reszta może spróbować, jeśli się nie boi.
Raczej nie wypadną wam włosy.
Chyba.