1
— Dalej nie pojedzie. – Tata Marty zdjął rękawiczki i kilka razy uderzył nimi o uda, próbując pozbyć się zeskorupiałego błota. Paulina podejrzewała, że dostał je na gwiazdkę, bo wyglądały na całkiem nowe… No, w czasie przeszłym, bo teraz nie były już ciemnoniebieskie i zamszowe, jak wtedy, gdy otworzył drzwi do świeżutko wymytego range rovera ich hałaśliwej, podekscytowanej gromadce, tylko brudnobrązowe i cieknące od roztopionego śniegu. Westchnął i spojrzał bezradnie na dziewczyny.
— Może zawołamy kogoś stamtąd? — Marta wskazała na światła w oknach skrytego w kępie drzew domu, do którego zmierzali. Byli jednocześnie tak blisko, a tak daleko celu, że Paulina aż zadrżała.
Od miejsca, w którym miały spędzić sylwestra, dzieliło je zaledwie jakieś pół kilometra, ale grudniowy wieczór robił się tym ciemniejszy, im bardziej oddalali się od głównej drogi. Aktualnie jedynymi źródłami światła na polnej drodze były te w range roverze, w połowie przysłonione przez śnieg, który właśnie postanowił przejść ze stanu prószenia do stanu sypania.
Paulina czuła na języku kwaśny posmak taniej wódki, zapitej czarną porzeczką z dwulitrowego kartonu, którą wypiły na szybko w korytarzu za wieszakiem z kurtkami. Marta miała tam skrytkę w starej skrzynce na liczniki, tuż nad poziomem podłogi. Zanim weszła do domu, opróżniała do niej plecak z rzeczy, które według dorosłych nie powinny znajdować się w plecaku licealistki. Paulina dostrzegła tam, oprócz półlitrówki opróżnionej do połowy, zmiętą paczkę z trzema niebieskimi elemami i resztkę gieta w strunowym woreczku, wciśnięte w ciemny kąt za miedzianą rurą. Żeby nie było, wszystkie miały skończone już osiemnaście lat, więc teoretycznie mogłyby paradować przed rodzicami na środku dużego pokoju, wlewając sobie do gardeł wszystkie znane trunki świata, ale każda z nich dobrze wiedziała, że skończyłoby się to szlabanem do trzydziestki co najmniej albo do wyjścia za mąż, cokolwiek nastąpi pierwsze, ale, paniboziu, spraw, żeby to było zamążpójście. Co prawda rodzice Marty poczęstowali je wszystkie kieliszkiem wina, gdy grzecznie usiadły w rządku na beżowej, drogiej kanapie, pachnącej jeszcze nowością, i odpowiadały uprzejmie na pytania o szkołę i chłopaków, starając się sprawiać wrażenie zupełnie trzeźwych, ale co innego kieliszek wina z domowej piwniczki, a co innego pita z gwinta ciepła wódka.
Paulina czuła, że zamszowe kozaczki na obcasie, z pięknymi czubami w szpic, które pożyczyła od starszej siostry, zaczynają przemakać, więc na pewno zostawią czarne plamy na nowych białych skarpetkach, założonych na samonośne pończochy. Noszenie pod dżinsami grubych rajstop albo, broń cię Panie Boże, kalesonów, to był kompletny obciach – w żenadometrze „Twista” wywaliłby skalę: „Uciekaj z tego miasta”. Pończochy i do tego stringi wystające ponad pasek biodrówek to był cool zestaw, chociaż teraz Paulina, stojąc po kolana w mokrym śniegu pośrodku niczego, trochę żałowała, że jej kurtka z futrzanym kapturkiem nie jest chociaż kilka centymetrów dłuższa. Właśnie boleśnie uświadamiała sobie, gdzie znajdują się nerki – dokładnie tam, gdzie ta kurtka, nieważne jak obciągana w dół, nie chciała sięgnąć. Przytuliła się do milczącej Gosi, która aż dygotała z zimna po tym, jak przy kolejnej próbie wypchnięcia samochodu z błotnistej koleiny, wpadła w zaspę na poboczu, prawie tak wysoką jak ona sama. Strużki wody spływały z jej nastroszonych czarnych włosów, które mimo wilgoci pozostawały wywinięte jak u lalki, a pieczołowicie nakładany przed wyjściem makijaż upodabniał ją teraz do smutnej pandy.
— A nie możemy po prostu do kogoś zadzwonić? — zapytała Martyna, najwyższa z nich, której nieskazitelnej modelkowej urodzie nie przeszkadzały nawet śnieżna zawieja i perspektywa niechybnej śmierci w szczerym polu. — Macie tu zasięg?
— U mnie zero. U mnie też. Ja mam jedną kreskę… — Posypało się ze wszystkich stron, gdy wyciągnęły swoje siemensy i nokie, podnosząc je do góry w poszukiwaniu sieci, niczym pradawne druidki z pochodniami odprawiające w kręgu jakiś czar.
— Dziewczynki, wsiądźcie do samochodu, będzie wam cieplej — rzucił rozkazująco tata Marty, obchodząc samochód dookoła z nadzieją na jakiś cud, który wybawi go od sylwestrowej nocy spędzonej z czterema smarkulami na próbach wypchnięcia z błota jego ukochanego samochodu. W domu czekał rozpalony kominek, „Szklana pułapka” na dwójce i dobra brandy, tymczasem altruistyczny gest ojcowskiej uprzejmości, polegający na podwiezieniu córki i jej koleżanek na sylwestra na domku, bo z ich wsi autobusy odchodziły jedynie do siedemnastej, a w świąteczne dni do czternastej, niebezpiecznie przemieniał się w noc spędzoną na poszukiwaniu rolnika z czynnym traktorem albo traktora z czynnym rolnikiem, który nie leżał już zalany w pestkę, świętując od rana nadejście nowego roku.
2
Na ganku domostwa zapaliło się światło i kilka ciemnych postaci wysypało się na zewnątrz przez uchylone drzwi.
— Chyba nas zauważyli — stwierdziła pogodnie Martyna, chowając telefon do minitorebki ze sztucznej wężowej skóry. Wszystkie cztery zbiły się w gromadkę, przytupując sobie dla animuszu, w oczekiwaniu na wybawienie, które ciągnęło przez ośnieżone pola procesją trudnych do zidentyfikowania postaci. Paulina ukradkiem wyciągnęła telefon i jeszcze raz przeczytała sms-a, którego dostała w południe:
<<Jedziesz na ten domek? Mati mowil Dzonemu, ze bedzie>>
Wyskoczyła z kłębowiska pościeli, w której czytała od rana „Millenium” Stiega Larssona, bez żadnych konkretnych planów na wieczór, poza wyjściem z paczką starych przyjaciół na placyk z choinką, i pobiegła z bijącym sercem do dużego pokoju, przekonywać rodziców, że po prostu MUSI pojechać, jeszcze do końca nie wie gdzie, ale MUSI, bo WSZYSCY tam będą, i jeśli nie pojedzie, to pogrąży się w otchłani rozpaczy i już nigdy nie wyjdzie z pokoju. Widząc jej rozemocjonowaną, płonącą twarz, ojciec bez słowa wyjął z portfela pięćdziesięciozłotowy banknot i wyciągnął rękę w jej stronę.
— Zbieraj się, podwiozę cię do miasta.
Dwie godziny później, ramię w ramię z Małą Gosią, którą zgarnęli po drodze, przegrzebywały metodycznie wielki kosz z bluzkami do dwudziestu złotych na samym wejściu do House’a. Galeria handlowa było opustoszała, na zewnątrz zrobiło się ciemniej szybciej niż zwykle, bo nadciągał śnieg, a niedobitki ludzkie szukające resztek fajerwerków, znaczące szerokie korytarze mokrymi, błotnistymi śladami, wyglądały jak duchy zagubione pomiędzy starym a nowym rokiem.
— Jesteś pewna, że ten autobus dzisiaj kursuje? — zapytała Paulina, mierząc winogronową bluzkę z nietoperzowymi rękawami i złotym nadrukiem, wyjątkowo nietwarzową, ale kosztującą dziesięć złotych, co oznaczało, że zostanie jej więcej pieniędzy na wódkę, może nawet jakąś lepszą? Wódka była najbardziej ekonomiczna, pół litra pite w odpowiednich interwałach idealnie pacało przy zachowaniu względnej trzeźwości umysłu, a do tego rano miało się po niej płaski brzuch.
Spojrzała pytająco na Gosię, robiąc piruet w nietoperzowej bluzce.
— Ślicznie! — powiedziała uroczyście Gosia, chociaż obie wiedziały, że to nie do końca prawda, ale przecież za taką cenę żal było nie wziąć. — I spinaj dupę, bo nawet jeśli kursuje, to zaraz nie zdążymy, i spędzimy sylwestra na dworcu z żulami.
3
Autobus leniwie toczył się krętą wiejską drogą. Gdy już były przekonane, że nigdy nie nadjedzie, a pani z kiosku na dworcu patrzyła na nie z coraz większym współczuciem, gdy tak siedziały na ławce w oczekiwaniu na noworoczny cud, pod grubą warstwą błyszczącego makijażu nałożonego w kiblu w galerii coraz bardziej blade i zrezygnowane, zasapany jelcz wjechał na stanowisko numer piętnaście z czterdziestotrzyminutowym opóźnieniem i otworzył przed nimi swe podwoje. W środku nie było wcale cieplej niż na zewnątrz, ale przynajmniej zmierzały już w odpowiednim kierunku, do domu Marty, skąd miał na miejsce zawieźć je jej tata. Przez kolejną godzinę Gosia chuchała na oblodzone okno i wyglądała w ciemność przez utworzone w ten sposób ziejące czernią otwory, a Paulina co rusz zerkała na komórkę. Siedząc na dworcu, napisała sms-a, że będzie przypadkowo w tym samym miejscu, co on, i czyż to nie zaskakujący zbieg okoliczności? Zupełnie jak w ten bożonarodzeniowy wieczór, kiedy napisał do niej, co teraz robi, a ona akurat nic nie robiła (czytała Stiega Larssona i opychała się sernikiem jak zwierzę). I przyjechał do niej, i rozmawiali przez dwie godziny na ośnieżonym placyku z choinką, on oparty nonszalancko o drzwi swojego golfa trzy, ona z naprędce narysowanymi kreskami i w siostrzanych zamszowych kozaczkach z modnymi czubami, spryskana słodką Escadą. Śnieg skrzył się na przewodach wysokiego napięcia, światło ulicznych latarni rozlewało się miękko po zaspach, na pustych ulicach nie było nikogo, i miała wrażenie, że na całym świecie są tylko oni, którzy odnaleźli drogę do siebie w ten grudniowy wieczór.
Komórka jednak uparcie milczała. Paulina ze znudzeniem przejrzała dziesiątki noworocznych wiadomości z życzeniami od przyjaciół i znajomych, ale ta jedna wyczekiwana wiadomość nie nadchodziła. Na pewno się szykuje, tłumaczyła sobie, albo może jest już na miejscu i zostawił komórkę w kurtce…?
— To tutaj, wysiadaj — sapnęła Gośka, próbując zepchnąć ją z siedzenia.
4
Gdy spowite cieniem postacie zbliżyły się do samochodu, okazały się grupką kilku nieznanych im chłopaków w odświętnych koszulach.
— Zakopał się pan? — krzyknął najwyższy z nich. — Niech dziewczyny idą już do domu, a my pana popchniemy. To range roverem da się tak zakopać? My mieliśmy range’a i ojciec mówił, że jest idiotoodporny…
W środku pachniało rozgrzanym drewnem, bekonowymi chipsami i sałatką jarzynową. „Domek”, na którym mieli spędzić sylwestra, okazał się małym pensjonatem w myśliwskim stylu, projektem czyichś rodziców, którzy spędzali sylwestra za granicą, zostawiając swój dobytek pod opieką nastoletniej pociechy. Dziewczyny z piskami radości obiegły długie korytarze, wcześniej zrzucając kurtki i płaszcze w pokoju na dole. Co za ulga, były już na miejscu, i to tylko chwilę po dwudziestej! Gosia od razu zabarykadowała się w łazience, próbując ze smutnej pandy znów zrobić Avril Lavigne, Marta zapaliła fajkę, zaciągając się z lubością, ponieważ nie paliła od półtorej godziny, a Martyna witała się hałaśliwie z kuzynką, wspomnianą nastoletnią pociechą, która siedziała na kolanach sporo starszego chłopaka z długimi włosami.
— To Marek. Gra w zespole — powiedziała kuzynka, chichocząc i wsuwając mu ręce pod koszulę. — Ale nie mów mamie i tacie.
Ludzie siedzieli w każdym możliwym miejscu. Na kanapach porozstawianych na półpiętrach, wokół długiego stołu, przystrojonego białą ceratą i plastikowymi kubkami, w sypialniach na piętrze, w których panował półmrok i lepiej było do nich nie zaglądać, jeśli nie chciało się za szybko utracić niewinności. Siedzieli nawet na belkach pod sufitem, z których do podłogi było dobre trzy metry. Wśród ekipy palącej zioło w sali kominkowej Paulina rozpoznała kolegów z gimnazjum. Została natychmiast poczęstowana szklanką wódki i okrzykami radości, gdy wyciągnęła z torebki kolejną półlitrówkę. Ktoś zaniósł ją do wielkiej, gastronomicznej lodówki, a ktoś inny nałożył jej talerz sałatki jarzynowej, która powstała chyba jeszcze przed świętami. Grzecznie podziękowała, rozglądając się za którąś z dziewczyn, ale Gosia nadal nie wyszła z łazienki, kuzynka Martyny i chłopak z długimi włosami lizali się, jakby świat miał się jutro skończyć, a reszta dziewczyn gdzieś znikła.
Spojrzała na telefon. Dwudziesta pierwsza i nadal cisza.
Gdy otworzyły się drzwi wejściowe, podskoczyła na antycznym krześle, kosztującym pewnie tyle, ile cała meblościanka w jej pokoju, ale to tylko ekipa ratunkowa wróciła z akcji, otrzepując się ze śniegu i od progu wołając o wódkę. Ktoś podgłosił muzykę, z głośników wyraźniej popłynął nowy Eminem, a tuż za nim stare „Last Christmas”. Paulina weszła na piętro i wyjrzała przez okno w kierunku drogi, ale niestety, nie było tam żadnych świateł ani tym bardziej żadnego samochodu, który mógłby być golfem trzy. Pożałowała, że do torebki nie zmieścił się jej Stieg Larsson. Gdyby kiedyś wymyślili coś lepszego, niż targanie ze sobą opasłych tomów, które nie mieszczą się do kopertówek z Trolla!
Na dole impreza trwała w najlepsze. Kuzynka i chłopak z długimi włosami przestali się migdalić i mierzyli Paulinę badawczymi, ale przyjaznymi spojrzeniami, szepcząc coś do wysokiego chłopaka, który rozwalił się na krześle obok nich z kieliszkiem w jednej ręce i papierowym talerzykiem w drugiej. Gosia wreszcie zdecydowała się wynurzyć z łazienki, więc postanowiła nadgonić i wypiła trzy szybkie jeden po drugim, polewając je też Paulinie, która nie odmówiła, choć głosik w jej głowie usilnie twierdził, że powinna trochę przystopować. Upojone śmiały się radośnie i odtańczyły dziki taniec do „Buttons” Pussycat Dolls. Po chwili parkiet wokół nich, który tak naprawdę był salą kominkową, ale nikt tego nie sprawdzał, wypełnił się ludźmi, i jeden po drugim poleciały kawałki Seana Paula i Justina Timberlake’a, rozgrzewając młode ciała do czerwoności. Jak byłoby cudownie, gdyby Mati wszedł akurat teraz, gdy wokół niej tańczy tyle osób, gdy ona tak seksownie rusza tyłkiem opiętym biodrówkami, i tańczy w zapamiętaniu, i wcale, ale to wcale jej nie obchodzi, gdzie on teraz jest…
5
— Myślisz, że przyjedzie? Już jest jedenasta. — Marta wydmuchała chmurę dymu i podała Paulinie papierosa. Stały bez kurtek na ganku, obserwując przedwczesne wybuchy noworocznego entuzjazmu. Część imprezy postanowiła o godzinę wcześniej zacząć odpalać fajerwerki, które jeden po drugim ze świstem przecinały niebo, opadając na pobliskie pola deszczem kolorowych iskier. Na razie nikt nie stracił palca.
— Nie wiem, nie interesuje mnie to, w dupie go mam — burknęła Paulina, po czym postarała się, by mars na jej czole się wygładził. — Tak naprawdę w ogóle na to nie liczyłam.
— Aha — powiedziała Marta, unosząc brwi. — Jak tak, to okej.
6
Im bliżej było północy, tym bardziej było pewne, że Mati się nie pojawi. Coraz bardziej pijani ludzie ocierali się o siebie, kubki z wódką zabarwioną czarną porzeczką wypadały z rąk, plamiąc tureckie dywany, niektórzy nawet zakończyli imprezę wcześniej, jak ten biedak, którego przed dziesięcioma minutami wspólnie wyciągali spod stołu, a jego dziewczyna płaczliwym głosem krzyczała właśnie w jednej z sypialni. Paulina usiadła przy stole pełnym okruszków po chipsach i wygładziła brzeżek nowej brzydkiej bluzki, pociągając nosem. Po policzku spłynęła jej pojedyncza łza, żłobiąc wgłębienie w grubej warstwie fluidu Under Twenty, którą natychmiast otarła wierzchem dłoni, gdy zobaczyła, że do pustej sali wchodzi ten wysoki chłopak.
— Idziesz na dwór? — zapytał przyjaźnie. — Koleżanki cię szukają, ta mała czarna strasznie panikuje, że się pewnie obraziłaś i poszłaś gdzieś w las, i znajdą cię po miesiącu, jak śnieg stopnieje.
Dopiła czyjś kieliszek i wstała z krzesła.
7
—…cztery, trzy, dwa, jeden… Szczęśliwego nowego roku! — wydarli się wszyscy niejednocześnie, każdy według swoich obliczeń, i zaczęli rzucać się sobie w ramiona niczym ukochane żołnierzom powracającym z wojny, czy ktoś kogoś znał, czy widział go na tym sylwestrze pierwszy raz na oczy. Wokół zaroiło się od błyszczących iskier, huków pękających butelek służących za podstawki do „Grzmotu 2000”, z kępy pobliskich drzew zerwało się w noc stado ptaków, skrzecząc żałośnie, a w pobliskiej wsi zawyły psy.
<<Kaska pisala Mati jest na bibie u Frediego szuka Natalii szczesliwego nowego roku>>
Paulina odczytała wiadomość siedem minut przed północą, a teraz jeszcze raz za razem zerkała na ekran i dobijała się świadomością, że zachowała się jak kompletna debilka, wręcz się w tym poczuciu rozpływała. Jak mogła w ogóle pomyśleć, że Mati się tu zjawi, kiedy pewnie miał tyle innych opcji do wyboru, a jeśli jedną z nich okazało się spotkanie na imprezie z tą jego byłą z trójki, to przecież pozamiatane…
Przyjęła niedźwiedzie uściski od ludzi wokół siebie, uśmiechając się blado do koleżanek, które z błyszczącymi oczami podtykały jej co chwilę butelki ze spienionym ruskim szampanem.
— Jeszcze tylko pięć mieeeeesięcy szkoły! — krzyknęła Marta w stronę nieba, jakby stawiając wyzwanie czekającej je wszystkie nieznanej przyszłości. Jeszcze tylko pięć miesięcy, w międzyczasie studniówka (albo i ze trzy, jeśli się dobrze zakręcisz wokół kolegów z innych szkół), matura i całe życie przed nimi! „Życie bez miłości” — pomyślała dramatycznie Paulina, przyciskając do ust butelkę. — „Nie jestem warta miłości, a już na pewno jestem gorsza od tamtej”.
Ktoś zdecydowanym ruchem chwycił ją za rękaw kurtki i odwrócił w swoją stronę, zanim zdążyła wziąć łyk Carskoje Igristoje. Przez chwilę serce zabiło jej tak mocno, że pomyślała, że wypadnie z piersi wprost na świeżo zasypane śniegiem błoto. Zaszumiało jej w uszach, więc przymknęła oczy. Poczuła w ustach ciepły język i nie wyrwała się, chociaż zaczęła sobie zdawać sprawę, że to przecież nie Mati, był zdecydowanie za wysoki… Oddając pocałunek, myślała o tym, że jest jej w sumie przecież wszystko jedno, więc dlaczego by nie? I tak już zrobiła z siebie kretynkę, więc niech po tej nieszczęsnej imprezie zostanie chociaż do opowiadania historia, jak to nagle o północy została znienacka pocałowana przez kogoś, kto chyba nie uważał, że jest materiałem jedynie na dobrą koleżankę. No nie?
Gdy odsunęli się od siebie, oboje zaczerwienieni, wysoki chłopak uśmiechnął się z takim wyluzowaniem, jakby robił takie rzeczy zupełnie od niechcenia (podejrzewała, iż w istocie tak właśnie mogło być, bo odpychający zdecydowanie nie był). Zanim zdążyła zapytać, co tu się, kurwa, właśnie wydarzyło, koleżanki otoczyły ją ze wszystkich stron, łypiąc podejrzliwie to na Paulinę, to na nadal bezczelnie uśmiechającego się typa.
— Ty go znasz? — zapytała Marta zaraz za drzwiami, gdy pod pretekstem udania się do łazienki zaciągnęły ją do domu.
— Nie! — zachichotała Paulina, poprawiając błyszczyk. — Nawet nie wiem, jak ma na imię!
Wszystkie wybałuszyły oczy.
— I tak po prostu zaczęłaś się z nim lizać? — Martyna próbowała stłumić oceniające spojrzenie, ale nie bardzo jej wychodziło. Wszystkie wiedziały, że czekała na tego jedynego i nie zamierzała rozmieniać się na drobne, pomimo, a może właśnie z powodu urody jak z pierwszych stron gazet.
— Po pierwsze: nie ja zaczęłam, to on zaczął! A po drugie: mam zamiar to powtórzyć! — odparła zaczepnie Paulina, patrząc jej prosto w oczy w pijackim zacietrzewieniu, aż Gosia z Martą położyły uspokajająco ręce na jej ramionach.
— Easy, laski — wymamrotała Gosia, puszczając oczko do Pauliny. — Wracajmy na dwór, niech Paula się liże, z kim chce, a ja chcę jeszcze trochę popatrzeć na fajerwerki i potańczyć, zanim zaliczę zgon.
A że zaliczy — co do tego wszystkie były zgodne — to było pewne jak amen w pacierzu.
8
Paulina otworzyła jedno oko.
Popołudniowe światło wpadało przez żaluzje do pokoju z kurtkami, który okazał się małą biblioteką. Leżała na ozdobnej sofie, przykryta płaszczem Martyny, a pod głową miała zwiniętą czyjąś kurtkę pachnącą mentolami. Obok leżała Gosia z otwartymi ustami, chrapiąc cichutko.
— Wstałaś? — zapytała Martyna, stając w drzwiach z tigerem. Wygląda jak zwykle nieskazitelnie, pomyślała z zazdrością Paulina, próbując otworzyć drugie oko, sklejone niewyjętą przed snem soczewką. Szło jej to bardzo opornie.
— Chyba tak — wychrypiała, wyciągając rękę po napój. Okazał się cudownie zimny, więc najpierw przyłożyła puszkę do rozpalonego czoła, a potem wypiła duszkiem kilka łyków. Może i jednym ze skutków ubocznych picia wódki był płaski brzuch na drugi dzień, niestety towarzyszył mu okropny kapeć w buzi, który nie pozwalał cieszyć się wspaniale sztucznym smakiem energetyka.
Próbowała sobie przypomnieć, jak położyła się spać. Wyglądało na to, że na jej twarzy malował się ogromny wysiłek umysłowy, bo Martyna natychmiast pospieszyła z pomocą, siadając obok niej:
— Nie martw się, nic strasznego nie odwaliłaś.
— Ale musiałaś położyć mnie spać, prawda? — Paulina wskazała na płaszcz Martyny, przypominając sobie, jak ta delikatnie prowadziła ją pod ramię do pokoju. — Siedziałam sama na ganku, paliłam papierosa i…
—…płakałaś trochę, tak. — Martyna wzięła od niej tigera. — Najpierw zrobiłaś Pawłowi awanturę, że rozmawia z inną dziewczyną…
—…miał na imię Paweł?
—…a potem wyszłaś z domu. Poszłam za tobą i namówiłam cię, żebyś położyła się spać.
Paulina czuła, jak gorąco zażenowania rozlewa jej się po dekolcie i szyi, zaczynając sięgać do uszu. Awanturę o co? Komu? Czy na ganku płakała za Matim? Co w ogóle jej odwaliło, żeby pić tak bez opamiętania w obcym miejscu? Zrobiło jej się niedobrze, aż przytknęła rękę do ust.
— Będziesz rzygać? — zapytała Martyna ze współczuciem. — Łazienka jest za drzwiami po lewej, ale chyba jest do niej spora kolejka. Czekaj, gdzieś widziałam miskę po jarzynowej. Nie rzygaj mi na płaszcz, proszę.
9
W kuchni, szukając resztek chipsów i starając się unikać sałatki jarzynowej, natknęły się na kuzynkę i chłopaka z długimi włosami, którzy wyglądali jeszcze gorzej niż Paulina po bliskim spotkaniu z miską, co nie przeszkadzało im otwierać wina, którego chyba nie powinni otwierać.
— Ale biba, co? — zapytała gospodyni, wyciągnąwszy korek z butelki z głośnym „pop!”. — Rodzice wracają dopiero po trzech króli, więc chyba zdążę posprzątać. — Zachichotała, gdy chłopak z długimi włosami złapał ją za piersi i ścisnął. — Nie tutaj!
Paulina naciągnęła kaptur bluzy jeszcze bardziej na oczy i usiadła na krześle, z twarzą w stronę okna. Znów miała helikopter i marzyła o tym, by znaleźć się już w domu. Tata Marty miał przyjechać po nie o 16, więc musiała jeszcze przetrzymać w tym miejscu całe czterdzieści minut, a potem kolejną godzinę jazdy po nierównej drodze.
— Przyszliśmy się pożegnać. — Do kuchni weszła gromada osób z plecakami, wylewnie dziękując gospodyni za wyśmienitą zabawę i umawiając się na wyjazd w góry. Wśród nich Paweł, bo Martyna nagle zaczęła wymownie strzelać do Pauliny oczami i kłuć ją łokciem w bok. Ta zerknęła na niego nad ramieniem, nadal ukryta w cieniu kaptura. Chłopak rozglądał się po twarzach osób w kuchni, jakby kogoś szukał. Odwróciła się do okna i skuliła się w obszernej bluzie jeszcze bardziej, unikając jego wzroku. W tej chwili mogła się zmierzyć z greckim rollo, a nie konsekwencjami wczorajszego: “Wszystko mi jedno”.
Po chwili trzasnęły drzwi i w kuchni zapadła cisza.
10
Tata Marty, który tym razem pojechał okrężną drogą, nadrabiając pięć kilometrów, rozwiózł wszystkie dziewczyny do domów i oddał w ręce rodziców, nie pozwalając, by pierwszego dnia nowego roku dziewczęta wyczekiwały na dworcu na autobusy do swoich miejscowości. „Jaki pierwszy stycznia, taki cały rok”, powtarzał podczas drogi, dumny ze swojego kolejnego altruistycznego ojcowskiego postępku (na który by nie wpadł, gdyby nie podszepty jego żony, zmartwionej tym, że Marta nie zdąży następnego dnia na prywatne korepetycje z matematyki, z której zdawała maturę). Zezgonowana Gosia opierała głowę o ramię Pauliny, a z drugiej strony podtrzymywała ją Martyna, próbując stworzyć iluzję bardzo-zmęczonej-wcale-nie-zezgonowanej koleżanki. Marta siedziała z przodu i wesoło zagadywała ojca, opowiadając mu o tym, jak to grali w kalambury i w twistera. Nie było to do końca nieprawdą, bo grała w twistera, owszem, tylko takiego bez ubrań, w trzeciej sypialni po lewej. Spotkała na domku swojego eksa z dwójki, z którym rozstawała się i schodziła od dwóch lat, bo czasem ręka mu się omsknęła, a ona nie pozostawała dłużna. Tym razem mieli wytrzymać ze sobą aż sześć miesięcy, aż Marta przeczyta jego archiwum gadu-gadu i dowie się, że lubił spuścić wpierdol nie tylko jej, ale dwóm innym dziewczynom z jej szkoły.
11
Paulina dotarła do domu dopiero po dziewiętnastej, nie bardzo pamiętając, w jaki sposób znalazła się przed drzwiami swojego pokoju. Położyła się na łóżku, zaraz obok porzuconego poprzedniego poranka „Millenium” Stiega Larssona. Rodzice byli w gościach, całe szczęście, bo inaczej musiałaby wysłuchiwać wścibskich i niewygodnych pytań: „Jak było, córeczko? Dobrze się bawiłaś?”, których by nie zniosła. Po godzinie użalania się nad sobą w całkowitej ciemności z westchnieniem wstała i włączyła lampkę przy biurku. W lustrze na drzwiach szafy odbiła się jej nieumalowana, dziecinna twarz i tłuste włosy związane w kucyk.
Zawibrował telefon.
<<hey nie widzialem ze pisalas co robisz?>>