Wpis powstał we współpracy z Ravensburger,
wydawcą gry planszowej Disney Villainous
Była kiedyś taka sprawa:
Gdy oglądałam Herkulesa, będąc dziewczynką u progu dojrzewania, zakrywałam sobie oczy rękami podczas niektórych scen. Zakrywałam sobie oczy w momencie, w którym robił coś głupiego albo po prostu cokolwiek śpiewał. Nie mogłam patrzeć, jak stojąc na szczycie góry chłopięcym głosikiem wyciągał, że droga mu niestraszna i że serce mu drży, i w ogóle jest taki zmotywowany i pokona wszelkie przeciwności, a mnie przechodziły ciarki żenady. Gdy opowiedziałam to ostatnio Konradowi, ten odparł:
A może po prostu ci się podobał?
O, nie, na pewno nie, odpowiedziałam. Ostatnim blondynem, który mi się podobał, był Nick Carter w 1995 roku, i to jeszcze zanim zmienił fryzurę z przedziałkiem na grzybka. Więc to nie to.
Za to gdy na ekranie pojawiał się Hades, jego podstępny i zły stryj, chociaż był niebieski, płonął mu czubek głowy i miał zęby spiczaste niczym rekin, nie mogłam oderwać wzroku od ekranu. I chociaż wiedziałam, że na koniec poniesie zasłużoną karę, tak jak każdy bajkowy złoczyńca, rozkoszowałam się jego czarnym humorem i nieuprzejmymi tekstami, których scenarzyści nigdy by nie wsadzili w usta głównego bohatera. Przecież Barachło z jego gębą to jest aktorstwo godne Oscara, kto jeszcze się w historii kina tak pięknie wściekł na nieporadność minionów? nikt, może tylko Gary Oldman w Leonie.
I tak sobie pomyślałam o nich wszystkich, tych złych królowych, czarownicach, braciach, których kompleks niższości ciagle ćmił, że niby ci złoczyńcy są tacy źli, i po to zostali narysowani, by w bajce dobro mogło wygrać ze złem, by coś się działo i by pokazać dzieciom, jakim absolutnie nie wolno być, tj. nie wolno przerabiać piesków na futra ani odbierać głosu małym, zakochanym syrenkom, ale jednak coś jest na rzeczy w tym, że pociągają nas bardziej niż ci dobrzy. A przynajmniej mnie, cały czas staram się nie ekstrapolować swojej miłości do złoli na innych, ale po prostu nie wiem, jak można ich nie kochać.
Mają dużo fajniejsze ciuchy, z tymi wszystkimi czarnymi, powłóczystymi płaszczami powiewającymi za nimi majestatycznie. Charakteru dodają im rogi albo blizny, które paradoksalnie są dla mnie dużo bardziej ludzkie niż perfekcyjne buźki księżniczek. Bywają nieziemsko piękni lub intrygująco nieatrakcyjni, ale nigdy do przesady. I o wiele więcej im uchodzi na sucho – nie piszę już o samej historii, ale o ich niewyparzonym języku i ironicznie inteligentnym komentowaniu rzeczywistości, które zapada głęboko w pamięć. Ile tekstów pozytywnych bohaterów jesteście w stanie przytoczyć? A ile złoczyńców? No właśnie. I na dodatek dostają lepsze piosenki.
Skoro już dotarłam do piosenek, spójrzmy chociażby na Simbę i Skazę. Krnąbrny następca tronu na Lwiej Skale, przez ojca utwierdzany w przekonaniu o swojej wielkości – Kiedyś to wszystko będzie twoje!, traktujący z pogardą starszych i bardziej doświadczonych od siebie (patrz Zazu – kiedyś jako dziecko go nie cierpiałam, teraz doskonale rozumiem jego załamanie nerwowe), nieznoszący przegrywać (a już szczególnie z kobietami), a do tego bezgranicznie naiwny i bez żadnych oporów dający się podpuszczać wujowi. Wszystko, co wydarzyło się, by mógł znów zaprowadzić pokój na sawannie – wydarzyło się dzięki dobrej ekipie, która prowadziła go za łapkę. Z Simonem i Pumbą żył w komunie po śmierci ojca i to tylko dzięki nim udało mu się jakoś przetrwać do wieku dorosłego. Gdyby nie przypadkowe spotkanie z Nalą, jego crushem z dzieciństwa, w ogóle by mu nie przyszło do dopiero co obrośniętej grzywą głowy, że coś niedobrego dzieje się na Lwiej Skale i że może wypadałoby wrócić i zrobić tam porządek. Dopiero dziewczyna musiała mu pokazać paluszkiem, którędy do domu, i uświadomić, że wieczna balanga z kumplami to nie jest jednak najlepszy pomysł na życie.
Za to Skaza brał wszystko w swoje łapy i od początku miał ściśle wyznaczony plan. Poniżany od dzieciństwa, całe życie w cieniu starszego brata z bujniejszymi włosami i pogodniejszym pyskiem, wyprowadził się z domu i związał swoje losy z takimi jak on outsiderami, czekając na odpowiedni moment, by wprowadzić w życie swoją wizję polityczną ze sobą jako królem. Okazja nadarzyła się w osobie rozwydrzonego królewskiego syna, który nieświadomie, acz bardzo skutecznie, pomógł Skazie zrealizować jego niecne plany. Czarnowłosy, zielonooki, z intrygującą blizną na twarzy – w wersji aktorskiej mógłby go z powodzeniem zagrać Mads Mikkelsen. A z jego talentem do komponowania doskonałych piosenek, gdy przyjdzie czas, Simba ze swoimi podrygami o tym, że strasznie już być tym królem chciał, mógłby mu jedynie ogon czesać.
Albo królewna Aurora i Diabolina. Ta pierwsza, owszem, śliczna blondynka o pięknym głosie, ale czy by rzeczywiście taka była, gdyby nie uprzywilejowanie i dary dobrych wróżek? Oczywiście, nie można odmówić jej pewnych zalet, jak dobrego serca czy ręki do zwierząt, ale mieszkając przez szesnaście lat w lesie z trzema poczciwymi, acz trochę stukniętymi ciotkami, bez jakiegokolwiek kontaktu z płcią przeciwną i kimkolwiek w jej wieku, zaczęła gadać z ptakami i gdy tylko nadarzyła się okazja, zakochała się w pierwszym lepszym facecie na koniu, który pojawił się w okolicy i trochę jej ponawijał, że spotkał ją wcześniej we śnie. Dziewczyna nie przetrwałaby we erze tindera.
Co innego Diabolina. Tej się nie podskakuje, nawet jeśli jesteś niemowlęciem w kołysce. Gdy wchodziła na imprezę, wszystkim klapki spadały z wrażenia. Wysoka, dostojna, ubrana klasycznie w gustowną czerń, umiała się zamienić w smoka ziejącego ogniem, gdy okazja tego wymagała. Nie certoliła się z konwenansami. Nie zaprosiłeś jej na imprezę, na której wszyscy się świetnie bawili, i nie miałeś ku temu dobrego powodu? Bądź pewien, że za szesnaście lat sobie o tym przypomni i uprzykrzy ci życie, wysyłając w prezencie twojej córce maszynę do szycia z zatrutą igłą, którą ta ukłuje się, robiąc DIY na TikToka.
Nie da się nie kochać disneyowskich złoli i nie ma w tym nic złego, żeby czasami się z nimi trochę identyfikować albo czegoś od nich uczyć. Oczywiście nie musimy wprowadzać postępowania disneyowskich złoczyńców w swoje życie (chociaż ja do dziś jestem ciężko obrażona na te dzieci, które w podstawówce nie zaprosiły mnie na urodziny, i z ponurą satysfakcją nadal odrzucam ich zaproszenia do znajomych na Facebooku), aby przez chwilę poczuć się jak oni.
Zamiast tego można sobie na przykład zagrać w grę planszową Disney Villainous, która nareszcie ukazała się w polskiej wersji językowej i pozwala wcielić się w klasyczne disneyowskie czarne charaktery i, jeśli się postaramy, doprowadzić ich niecne plany do (nie)szczęśliwego końca. Kiedy tylko usłyszałam o tej grze, od razu rozgorzała we mnie, niczym czubek głowy Hadesa, potrzeba ściągnięcia ze strychu swoich rogów Diaboliny, przywdziania czarnej peleryny i zorganizowania przebieranej imprezy halloweenowej na sześć osób (bo tyle czarnych charakterów obejmuje gra i tylu graczy może w nią jednocześnie grać). Oczywiście przebieranie się nie jest obowiązkowe, wczuwanie w klimat też nie. Zamiast podążać za głosem swojego wewnętrznego złoczyńcy, można sobie po prostu przeczytać zasady, przejrzeć karty i spróbować wytypować najlepszą postać (Konrad uparcie twierdzi, że granie księciem Janem z Robin Hooda daje przewagę, ale ja podejrzewam, że to się ujawnia jego wewnętrzny kociak).
Strasznie się na tę grę ucieszyłam i muszę z ulgą powiedzieć, że Disney Villainous to dobra gra. To nie jeden z tych przypadków, kiedy pod płaszczykiem ciekawej licencji chowa się jakiś niegrywalny potworek – mechanika obroniłaby się nawet bez fundamentów wylanych z naszych sentymentów. Każdy z antybohaterów ma w grze własne cele – aby wygrać żądna władzy Urszula musi zdobyć Trójząb i Koronę, Kapitan Hak pokonać Piotrusia Pana, a Diabolina (czyli ja, jak do mnie przyjdziesz, to jestem Diaboliną, mam nadzieję, że to jasne) spowić magią całe swoje królestwo. Podobnie Dżafar, Królowa Kier i Książę Jan mają swoje cele osadzone w ich bajkowej historii. Rozgrywka polega na zagrywaniu kartą w taki sposób, żeby osiągnąć cel naszego antybohatera i przeszkodzić pozostałym graczom w ich dążeniach. Zasady, chociaż na początku niedoświadczonym graczom mogą wydawać się skomplikowane, są naprawdę proste (instrukcja to raptem kilka stron), a rozgrywka na tyle przystępna, że spokojnie mogą w niej wziąć udział młodsi nastolatkowie, więc to pozycja międzypokoleniowa. Przy czym nieskomplikowana nie znaczy nudna, bo gra jest mocno losowa i za każdym razem wygląda inaczej. Tylko w parze czasami ciężko grać, bo trzeba sobie kłody pod nogi rzucać i to się później może na ciche dni przekładać, ale to naprawdę nie moja wina, Konrad, to była Diabolina.
No i sami zobaczcie, jak to wszystko jest ładnie wykonane.
To by było na tyle, moi drodzy, uciekam, bo świat się sam nie podbije, ja mam tu parę kart do zagrania, ale podczas gry będzie mi towarzyszyła nadzieja, że napiszecie mi, który czarny charakter jest waszym ulubionym.