Dziś jest trzeci maja. W tym roku oznacza to, że jesteśmy na półmetku majówki (bo oczywiście dzisiaj się nie liczy). Oznacza to również, że od samego jej początku czuję, że coś jest nie tak. Cały czas mam wrażenie, że coś powinnam robić, że coś mi umyka, że wcale nie powinnam w zamyśleniu patrzeć się przez okno na spływające po szybie krople deszcze albo leniwie przeklikiwać się przez bibliotekę Netfliksa. Wtem, olśnienie! Już wiem, co miałam zrobić!

Od dziesięciu lat co roku w majówkę pisałam jakąś pracę dyplomową. Albo jakąś dużą kobyłę na zaliczenie. Albo przynajmniej wiedziałam, że powinnam pisać, a w tym samym czasie bezczelnie oddawałam się degrengoladzie na hamaku, obżarstwu przy grillu, smażyłam się w promieniach słońca albo czytałam książkę, słuchając szumu morza.
W tym roku ten cichutki głosik, który towarzyszył mi przez tyle lat i powtarzał słodko: K, fajnie, że się dobrze bawisz, ale tak z pięć stron to by ci dziś nie zaszkodziło, no nie? W końcu masz wolne. Albo wiem, pisz pracę od 5 rano do 22, na pewno napiszesz ze sto stron i nikt ci nie będzie przeszkadzał, wszyscy zrozumieją, zamilkł. Czy na zawsze, to nie wiem. Ale w tym roku milczy.

Dzięki temu odkryciu udałam się w sentymentalną wycieczkę po tych okresach, w których kochankiem był mi laptop, kawa przyjaciółką, pożywieniem litrowe energetyki, a program zliczający liczbę znaków na przemian podłym chujem, który nie umie liczyć, bo na pewno już weszło dwa tysiące znaków, a nie dwieście, i aniołem wskazującym drogę do raju, gdy przekraczałam ustalony na dany dzień pułap słów. Dziś dzielę się luźnymi spostrzeżeniami dotyczącymi pisania prac dyplomowych, ponieważ uważam, że konkretne porady zupełnie się nie sprawdzają. Każdy ma inny system pisania, inny tryb życia, nie ma sensu niczego narzucać. Jednak jeśli, podobnie jak ja, często zostawiacie rzeczy na ostatnią chwilę, a potem rzucacie się w szał pisania, ten tekst jest dla was. Gdybym była podczas pisania mądrzejsza o poniższe doświadczenia, może udawałoby mi się oddawać wszystkie swoje prace na czas. A może nie ¯\_(ツ)_/¯

Przede wszystkim sam research do pracy dyplomowej zawsze zajmuje więcej czasu, niż się początkowo zakłada.
Prawdopodobnie w tym momencie, w maju, większość z was ma już za sobą badania, no chyba że piszecie licencjat, który ma mieć 30-40 stron, to jak zaczniecie w poniedziałek po majówce, to spokojnie i z badaniami wyrobicie się do ostatniego dnia maja (o ile macie pobłażliwego promotora, bo słyszałam o wielu przypadkach, kiedy to promotor był największym problemem. Ja miałam szczęście mieć za promotorów cudownych, cierpliwych ludzi, którzy szybko poznali mój krnąbrny charakter i wiedzieli, kiedy grzmieć, a kiedy mnie pochwalić). Nie o same badania mi jednak chodzi, kiedy mówię o researchu.
Gdy w trakcie pisania wpadnie wam do głowy, że warto dodać coś jeszcze i zaczniecie przegrzebywać się przez zasoby bibliotek, artykuły, te naukowe i te mniej naukowe, oraz wybierać zdjęcia, których będziecie chcieli użyć, cały dzień macie z głowy. Zaskakujące jest to, że czas mija podczas takiego zbierania materiału o wiele szybciej niż podczas samego pisania. Wiele dni tak mi umknęło, dni, podczas których miałam napisać 8 stron. A nie napisałam żadnej i to mnie dobijało, bo rezultaty takiego internetowego researchu pod koniec dnia zupełnie nie przekładały się na objętość pracy. Bywało, że kończyłam dzień pisania z jednym zdaniem. Czasem nawet i bez niego.

Po wielu latach pisania różnych prac musiałam też w końcu sobie uzmysłowić, że jedna strona znormalizowanego maszynopisu, oczywiście bez cytatów i zdjęć, to zawsze jedna godzina pisania i nie dam rady tego przeskoczyć. Czasami ścigałam się sama ze sobą i starałam się wypełnić stronę słowami w 30 minut. Jeśli się wystarczająco skupiłam, to zwykle mi się udawało, ale za to szybko się wypalałam i następną stronę pisałam już w dwie godziny, a potem rzucałam wszystko w cholerę i szłam oglądać Mad Menów, których główny bohater nigdy nie napisał żadnej pracy naukowej, a i tak był zajebistym specem od reklamy w dużej agencji.

Musiałam też odciąć się od ludzi i od dźwięków z zewnątrz. Pamiętam gorący maj rok temu, kiedy w naszym mieszkaniu na poddaszu było prawie trzydzieści stopni, więc okna były cały czas otwarte na oścież. Na moje przekleństwo w najlepsze również trwały prace remontowe ulicy, przy której mieszkamy, i od około ósmej rano zza okien dobiegał huk, jakby startował helikopter. Zamknięcie okien powodowało nieznośny zaduch i wywoływało u mnie ból głowy i senność. Konrad woził mnie wtedy na wieś do swoich rodziców, gdzie mogłam pracować przy stoliku pod gruszą, z daleka od wszelkich hałasów. Problem był w tym, że pod tą gruszą nie było internetu i nie mogłam co chwila odpalać słownika synonimów ani sprawdzać, czy nie mijam się z prawdą w tym potoku słów, który spływał mi z palców. A gdy wchodziłam do domu, normalne dźwięki codziennego życia mi przeszkadzały, taką delikatną jestem pisarką.
Wybawieniem okazały się dla mnie bezprzewodowe słuchawki zakrywające całe uszy, które kiedyś dostaliśmy w ramach współpracy, a dziś są moim niezbędnym codziennym gadżetem i nawet Konrad przestał sobie roić do nich prawa. Tak skutecznie odcinały mnie od dźwięków z zewnątrz, że przestałam je nosić na ulicy, bo gdyby kombajn przejechał obok mnie, to nawet bym go nie zauważyła. Dzięki dobrym słuchawkom pisałam pracę w peerelowskim ośrodku wypoczynkowym, do którego pojechałam z koleżankami na kajaki, czy w bibliotece kolegi w apartamencie na szczycie warszawskiego wieżowca, podczas imprezy na sto osób (a zdarzało się to na tyle często, że gdy kolega oprowadzał gości po mieszkaniu, po otwarciu drzwi od biblioteki przedstawiał mnie jako rezydenta). Albo w wielu innych miejscach, w których nie powinnam była pisać, bo nie było ku temu warunków. Słuchawki mnie od tych warunków skutecznie odcinały.
Najlepiej pisało mi się przy playliście Peaceful Piano na Spotify i właściwie do dziś jest to moja ulubiona playlista, choć większość utworów potrafiłabym rozpoznać już od pierwszej nutki, a później nucić aż do końca, nawet gdyby muzyka się zatrzymała.
Jeśli dziś piszecie swoją pracę, naprawdę polecam. Uspokaja i nie przeszkadza myślom w formułowaniu zdań. A do tego jest piękna.

No i musiałam sobie przede wszystkim uświadomić, że teksty typu znajomy pracę doktorską napisał w dwa tygodnie, można o kant dupy rozbić. Podobnie jak w przypadku pisania licencjatu w weekend i magisterki w dwa tygodnie. NIE DA SIĘ. Jeśli tekst ma mieć jakąkolwiek merytoryczną wartość, trzeba mu poświęcić czas. Tego nie przeskoczysz.

Przez cały okres pisania doktoratu dostawałam od osób, które miały to już za sobą, pewną radę. K, słuchaj, będzie dobrze, jeśli codziennie będziesz pisała coś. Chociaż jedno zdanie, akapit. I jak myślicie, posłuchałam ich? Jasne, że nie. Dni przerwy od pisania przeciągały się w tygodnie, budziłam się z wyrzutami sumienia o trzeciej nad ranem i nie mogłam spać, potem zaczynałam unikać promotorów, którym z każdym dniem milczenia będą rosły coraz większe rogi i zęby, i będziecie się namyślać, jak tu przesunąć termin obrony. Jeszcze dziś potrafię obudzić się o trzeciej w nocy, zlana potem. A wystarczyło pisać codziennie coś, by być spokojnym. Podobno.

Nie słuchałam dobrych rad, ale za to starałam się słuchać życzeń swojej weny, choćby były najdziwniejsze (w końcu to ona nad wszystkim panowała, no nie?). I tak część rozdziału ze studiami przypadków napisałam w bazie pod stołem – narzuciłam na niego wszystkie kołdry i koce, jakie były w domu, wymościłam podłogę poduszkami i wlazłam do środka z laptopem i słuchawkami. Spędziłam tam potem wiele dni. I, odcięta od zewnętrznego świata przez mur z koców i poduszek, napisałam spory kawał tekstu. Więc jeśli macie ochotę pisać w dziwnym miejscu, posłuchajcie siebie, choćby była to szafa, piwnica czy [sic!] biblioteka.

I jeśli wena wam mówi, że to właśnie jest ten moment, w którym powinniście coś napisać, rzucacie wszystko i siadacie do kompa. Trzeba z tego korzystać. Stoisz przypadkiem przy biurku i wpadło ci coś do głowy? Siadaj i pisz, i dodaj jeszcze jedno zdanie, i nawiąż do innej myśli, przypomnij sobie, co czytałeś na ten temat w książkach, i tak przędź i przędź po kawałku, aż tu nagle widzisz przed sobą świeżutkie cztery strony, więc zostało ci do końca jeszcze tylko jakieś sześćdziesiąt osiem plus bibliografia i strona tytułowa…

Dobrze na moją wenę działała rywalizacja i poczucie przynależności do grupy, której przyświeca ten sam cel. Nie pamiętam już, czy było to przy okazji licencjatu, czy może już magisterki, ale umawialiśmy się ze znajomymi w bibliotece na wspólne pisanie przy jednym stole. Oczywiście każdy miał ze sobą swój komputer, swoje słuchawki, a w słuchawkach swoją muzykę, ale jakoś było tak milej, przyjemniej, wszyscy w końcu robiliśmy to samo. Ja, jak to ja, łypałam do kolegi siedzącego obok, ile już napisał, i bardzo motywująco działał na mnie fakt, że miał dwie strony więcej ode mnie (bo ja w czasie, kiedy on pilnie pisał, miałam do załatwienia bardzo ważną sprawę na Facebooku, to jest ustawić sobie status, że nie chce mi się pisać i dzień ma za mało godzin; dziś te statusy prześladują mnie w facebookowych wspomnieniach, a ich pokłosiem jest ten tekst). Pisaliśmy całe dnie, od rana do wieczora, z przerwą na obiady w bufecie, a im bardziej słońce chyliło się ku zachodowi, tym więcej osób zabierało swoje rzeczy i wracało do domu, aż w końcu przy stole zostawały tylko dwie czy trzy. Te momenty wspominam z nostalgią. W wyludnionej bibliotece czuło się wtedy, że kończy się jakiś etap, że już niedługo nie będziemy się widywać w tym gronie, że to chwila, którą warto zapamiętać. Doprawioną słowami pań sprzątaczek, które ze zniecierpliwieniem zerkały na ostatnie osoby przy bibliotecznych stołach i mówiły do siebie:


Poszłyby już do domu te studenty, a nie tylko prąd kradną.

Chociaż teraz pisanie pracy może się wam wydawać uciążliwe i odetchniecie z ulgą, tak jak ja, gdy postawicie ostatnią kropkę w pliku, później jednak będzie miłym wspomnieniem. Naprawdę.
Już taka wiosna się nie powtórzy.
Już nigdy dzień na juwenaliach nie będzie tak smakować, jak ten wyrwany z czasu, kiedy powinniście pisać.
Już nigdy nie będziecie zbliżać się do końca tego właśnie etapu nie tylko studiów, ale i życia.
Już nigdy więcej maj nie będzie stukał deszczem o szyby ani świecił słońcem w ekran, na którym powoli nabiera kształtu wasz licencjat, magisterka, doktorat.
To jest chyba najważniejsza rada. Pokochajcie swoją pracę. Jeśli ma się rodzić w bólach, to niech chociaż rodzi się z prawdziwej miłości i pasji.

To jest ten właśnie moment.
Teraz trwa.
Tworzysz i warto się tym cieszyć.
Uwierz w to, co robisz, uwierz w siebie i ciesz się tym, co robisz.

A jak znajdziesz chwilę, to zostaw komentarz. Podziel się swoją radą, poproś o pomoc albo po prostu pożal się. Nie jesteś sam.