Obudziły mnie dziś krople deszczu uderzające o szyby. Spojrzałam na zachmurzone niebo, na cienie pomimo wczesnych godzin kładące się na meblach w pokoju i podjęłam decyzję: dziś jest idealny dzień. Idealny na przywołanie odrobiny słońca.
Żółtą farbę Colorista mam już na półce od dwóch tygodni, ale żółty jest na tyle trudnym kolorem, że nie śpieszyłam się z farbowaniem (w końcu nigdy nie wiadomo, czy Colorista nie chwyci na stałe i czy nie będę musiała się przyzwyczaić do widzenia w lustrze puchatej kaczuszki przez długie tygodnie).
Zapytałam o zdanie osoby śledzące mnie na Instagramie i ku mojemu zdumieniu zdecydowana większość dopingowała mnie do tej zbrodni na dobrym guście tego odważnego kroku (pewnie głównie ze względu na to, że moje włosy to nie ich włosy, i to ja będę się później martwić, a oni będą mieli się z kogo nabijać, bo to przecież takie śmieszne, że farbowana blondynka całe życie walcząca z pożółkłym odcieniem nałoży go na głowę na własne życzenie i jeszcze zrobi z tego relację w internecie):
Tym razem chciałam być sprytna i nie popełnić tego błędu, co przy farbowaniu na niebiesko. Wiedziałam już, że 80 ml farby nie starczyło na całe długie włosy, więc nawet przy mojej obecnej, dużo krótszej fryzurze założyłam, że jeśli połaszę się na farbowanie całych włosów, to skończy się źle.
Więc pomalowałam je od połowy.
I sama się przechytrzyłam, bo chyba by starczyło.
PRZED
Długość do połowy łopatek, czterdzieści odcieni blondu (od złotego po szarawobiały na wierzchniej warstwie włosów), trzycentymetrowy odrost w kolorze ciemnego blondu (a tak sobie ostatnio postanowiłam nie farbować, by zobaczyć, czy przyspieszacze porostu działają, czy tylko mi się wydaje). Na linii ramion mogą zauważyć państwo pozostałości zeszłorocznego cieniowania na pełnej kurwie.
O kondycji włosów piszę obecnie inny post, bo jest dużo do opowiadania – teraz w dwóch słowach mogę powiedzieć, że jest dobrze.
A w trzech?
Nie jest dobrze.
KILKA SPOSTRZEŻEŃ, KTÓRE MOŻE NA COŚ SIĘ PRZYDADZĄ
- farba ma oczojebny żółty kolor. I robi oczojebne plamy. Na białej koszulce i białej pralce. Sprawdzone, potwierdzone.
- rozprowadza się jak odżywka (jak inne farby z tej serii – niebieska, różowa, brzoskwiniowa…)
- niczym nie pachnie (jak wyżej, chociaż mogłaby pachnieć gumą balonową, pasowałoby)
- nagle przy zestawieniu z oczojebnością farby mój pożółkły u nasady kolor nabrał szlachetniejszego odcienia i zaczął mi się podobać
- pro tip: przeczytajcie ulotkę, ZANIM nałożycie farbę. Nie bądźcie mną (bo okazuje się, że kolor może się wypłukiwać do innego niż na obrazkach, bo nie można go stosować na farbowane włosy (ale jednocześnie instrukcja radzi, by ciemniejsze odcienie wstępnie rozjaśnić), bo dużo innych rzeczy, które mogą się nie udać…)
- a potem dojdźcie do wniosku, że raz kozie żółta farba na włosach i przecież idzie lato.
PO
No są żółte. I nawet zrobione na czuja ombre wyszło chyba całkiem ładnie 🙂
Farba złapała nawet na ciemniejszym “podsierstku”. Na żywo efekt jest dużo bardziej neonowy, taki raczej w stylu rockowego koncertu niż pastelowej Coachelli.
Taki stan rzeczy ma trwać od 5 do 15 myć, czyli licząc mycie głowy co dwa dni, jakieś 10-30 wyrazistych makijaży z mocną kreską i zaznaczonymi ustami (przy moim typie urody kolorowe włosy wymagają zdecydowanego podkreślenia walorów twarzy). Po kolorze wody, która spłynęła po moim brodziku, pozostawiając żółte zacieki i, na ten jeden krótki moment, zamieniając go w dzieło sztuki współczesnej, mniemam, że będzie to zdecydowanie krócej.
Zobaczymy.
Tak jak poprzednio – będę edytować ten post co 5, 10 i 15 myć.
Chyba że zmyje się szybciej, wtedy zrobię to… no, szybciej.
Póki co jest zabawnie.
A wy? Odważyłybyście się?
Przed nami rekordowo długa majówka, więc to chyba najlepszy moment, aby trochę zaszaleć i zdążyć pozbyć się pozostałości tego szaleństwa, zanim znów zasiądziecie do biurek.
Edit:
W końcu wracam do was z aktualizacją. Od farbowania na żółto minęły trzy tygodnie. Pewnie większość z was już wie, jak potoczyły się losy moich żółciutkich włosów, bo zadawaliście mi to pytanie gromadnie na Instagramie. Przypomnę, że według opakowania trwałość koloru to 5-15 myć, ale może się utrzymać dłużej w zależności od stopnia wytrawienia włosa. Wzięłam zatem pod uwagę, że barwnik może wniknąć w moje włosy na długie tygodnie. Co się jednak okazało?
Przypomnę, jak było (a było ekstra):
Kolor po dwóch myciach:
Kolor był intensywny do pierwszego mycia. Potem przybrał postać ślicznego, pastelowego żółtego, który bardzo ładnie mieszał się z moim “naturalnym kolorem”. Na prawym zdjęciu możecie go zobaczyć na podszerstku, ale na żywo bardziej rzucał się w oczy.
Kolor po czterech myciach:
I po wszystkim. Wrócił mój kolor wyjściowy (chociaż na zdjęciach na to nie wygląda, ale musicie mi uwierzyć na słowo), a żółty nie dotrwał nawet do dolnej granicy liczby myć. Cztery mycia, a nie jestem pewna, czy czasami to nie były trzy, i żółty z głowy. Niebieski kolor utrzymał mi się zdecydowanie dłużej.
Podsumowując: nie ma co się bać żółtego. Jeśli się wam podoba i chcecie troszkę zaszaleć, to Colorista w tym odcieniu będzie w sam raz – skoro z moich włosów się zmył, powinien się zmyć z każdych 😉 Te cztery mycia są do przeżycia – co innego, jeśli liczymy na jako taką trwałość. Wtedy bym poczuła się troszkę zawiedziona.
Ale na to akurat nie liczyłam.
Liczyłam na dobrą zabawę. I dobrze się bawiłam 😉