Poranek
Dom
Budzi mnie promień słońca kładący się w poprzek mojego łóżka.
Otwieram oczy i przez chwilę nie widzę nic poza oślepiającym blaskiem światła które wpada przez szparę pomiędzy zasłonami w białe i pomarańczowe kropki na czerwonym tle. Patrzę na nie w milczeniu, jeszcze jedną nogą w krainie snów, w których byłam u babci i jadłam z kubka czekoladową polewę. Oczami robię tak, by dwie kropki obok siebie zlały się w jedną, zamgloną. Mrugam powiekami kilka razy, aż kropka robi się zupełnie wyraźna. Z dwóch kropek oczami zrobiłam jedną. Oczami. Ale fajnie.
Zerkam w bok i widzę, że w moim starym, pomarańczowym łóżeczku już nie ma mojego młodszego braciszka. Pościel jest skopana, zawsze się tak wierci w nocy, mama kręci wtedy głową i wzdycha. Trochę jestem zazdrosna o to łóżeczko, zabrali mi je, bo podobno już się w nim nie mieściłam, nogi mi wystawały. Wcale nie. Było w sam raz, wystarczyło się zwinąć w kłębek.
Słyszę, jak za oknem panowie przerzucają łopatami węgiel.
Kuwamać
pan za oknem przerzucający węgiel, ca. 1995
Pewnie brat je kaszę u rodziców w łóżku, myślę. Albo siedzi u taty na kolanach, w wielkim brązowym szorstkim fotelu, i ogląda wakacyjne wydanie „Mama i ja”, w którym miła pani lepi śmieszne zwierzątka z modeliny. Takie z wielkimi oczami. Próbowałam kiedyś zrobić takiego pieska z czarnymi uszkami, i świnkę z zakręconym ogonkiem, ale chyba miałam złą modelinę, bo nie wyszło.
Zupełnie nie wyglądało tak, jak w telewizji.
Nie wiem, która jest godzina, bo nie znam się jeszcze na zegarku, więc w dziecinnym pokoju żadnego nie ma, a wideo z elektronicznym wyświetlaczem jest w dużym pokoju. Na tym zegarku, zielonych podłużnych światełkach na czarnym tle, znam się doskonale, o ile nie wyłączą prądu. Wtedy na wideo mrugają trzy zera przedzielone dwiema kropkami i jest ciągle północ, ale taka nieprawdziwa. Prawdziwej jeszcze nigdy nie widziałam. To moje marzenie. Jak dorosnę, to będę codziennie widziała na wszystkich zegarkach północ, tak długo będę siedziała, o!
Jakakolwiek godzina jest dobra, by wepchnąć w usta magnetowidu czarną kasetę z pomarańczową nalepką, bezimienną, i wdrapać się tacie na kolana, by mógł mi zasłaniać oczy w odpowiednich momentach. Chociaż po tylu seansach już dobrze wiem, kiedy zacząć patrzeć przez palce, a kiedy zacisnąć powieki z całych sił. Kaseta nie jest podpisana, ma tylko naklejkę z oznaczeniem 3A, ale w starym notesie taty, tym z niebieskimi okładkami, który leży na magnetowidzie, 3A jest opisane JAWS.
1A i 2A to nagrania rodzinne, komunie, chrzciny, na których jest mnóstwo nieznanych mi osób, starszych dziadków z krzaczastymi brwiami, pań w garsonkach z na niebiesko umalowanymi oczami. Wszyscy siedzą przy stole zastawione Włocławkiem, tym na specjalne okazje, w którym nie wolno robić płatków i jedzą sałatkę jarzynową na tle ściany z fototapetą, i wyglądają, jakby siedzieli w lesie. Podobno tak wyglądało kiedyś u nas w domu, kiedy byłam jeszcze malutka albo zupełnie mnie nie było, chociaż nie bardzo rozumiem, jak mógł być nasz dom, kiedy mnie nie było.
JAWS ma trzecie miejsce w naszej domowej wideotece według taty. To bardzo ważna kaseta, nie mogę jej wkładać bez obecności dorosłych albo sióstr. Bo jeszcze się wciągnie albo coś. Bo jestem za mała. Będę mogła wkładać, jak skończę siedem lat.
I tak wkładam, jak nikt nie widzi i jeszcze nigdy się nie wciągnęła. Ani Królik Roger i Wilk i zając. Ta ostatnia już trochę się zacina od oglądania, na ekranie przez obraz wędrują mrówki albo wilk palący papierosa na budowie nagle robi się potrójny i zajmuje całą przestrzeń na kineskopie. Zawsze szkoda mi wilka, nigdy mu nie wychodzi, nawet wtedy, gdy chce dobrze. Podobnie jak Tomowi i kojotowi z tej kreskówki o strusiu pędziwiatrze, którą wujek z góry miał na kasecie. Już nie ma, bo któregoś dnia wujek zasnął i się nie obudził, i wszyscy płakaliśmy.
Na kasetach 1A i 2A pomiędzy rodzinnymi nagraniami można oglądać Królika Bugsa mówiącego Co jest, doktorku? i jedzącego marchewkę.
Nie cierpię marchewki.
Można się też pośmiać, jak kogut Leghorn leje deską w tyłek tego brązowo-białego psa na sznurku. Też mi go zawsze szkoda, nigdy nie może spuścić lania kogutowi, bo ten jest za sprytny.
Tapeta w dziecinnym pokoju jest jasnobłękitna i pokryta scenkami przedstawiającymi samolot, w którym siedzą kaczor i miś. W jednej scence lecą, w innej robią akrobacje, w ostatniej w samolocie siedzi sam kaczor i patrzy w dół. Codziennie rano patrzę po kolei na wszystkie scenki oprócz ostatniej, wtedy miś nigdy nie wypada z samolotu. Wystarczy nie spojrzeć, wtedy nic złego się nie dzieje.
A może miś miał na sobie spadochron? Na pewno miał.
Nikt mnie dziś nie budzi do przedszkola, bo są wakacje, a po wakacjach będę szła już do pierwszej klasy. Przestałam być przedszkolakiem, mówi mama, a zaczęłam pannicą, która od września będzie miała prawdziwy piórnik, i plecak, i będzie zapisana do biblioteki. Nie mogę się doczekać, będę już taka dorosła, i na pewno będę mogła sama przewijać kasety na wideo!
Siedzę na łóżku i tak sobie rozmyślam, i trochę zaczynam tęsknić za moimi paniami z przedszkola, zawsze miały cukierki w torebkach, i dawały mi dokładkę kotleta, jeśli zjadłam obiad szybciej niż inne dzieci. Ciągam sobie nosem i powoli zaczynam chlipać, aż w końcu widzę w drzwiach tatę z talerzem chlebków smażonych w jajku, więc szybko pocieram oczy, że niby dopiero się budzę.
Córcia, chodź do mamy do łóżka, zrobiłem chlebki, Flinstonowie lecą na dwójce – mówi, a ja podbiegam do niego i przytulam się do jego nogi, tuż pod talerzem rozkosznie pachnących grzanek. – Jak zjecie, to mama zabierze was nad jezioro. Ja będę robił remont w kuchni, a potem po was przyjadę.
Przypominam sobie, że mama od dziś ma urlop i nie musi iść z samego rana do przychodni ani na żaden dyżur, i nie będzie leczyć obcych dzieci, co jest prawdziwym świętem, więc pędem wymijam tatę, potykam się o dywan w korytarzu, łapię równowagę i wpadam do sypialni, w której mama z moim bratem oglądają w łóżku telewizję. Przytulam i wciskam się mamie pod pachę z drugiej strony, po tej, po której nie ma mojego wyglądającego jak cherubinek brata, rzucającego na mnie znad kaszy zaczepne spojrzenia. Za mną wchodzi tata i kładzie na pościeli talerz z chlebkami. Część z nich to chlebki same, chrupkie, bez jajka, takie, jakie je mama. W ogóle jej nie rozumiem, są twarde i niedobre. Chwytam największy chlebek z największą ilością jajka i wsadzam go sobie do buzi, wycierając ręce o pościel, by chwycić drugi. Na ekranie Fred Flinstone i Barney Rubble jak zwykle wpadają na jakiś świetny pomysł, który skończy się źle, a w międzyczasie Wilma sprząta dom odkurzaczem, który tak naprawdę jest dinozaurem. Chciałabym taki w domu, a nie ten stary, brązowy, co pluje kurzem i jest sklejony taśmą z dwóch stron.
Mama patrzy na mnie znad okularów, potem patrzy na tatę, a tata udaje, że nie widzi jej zmarszczonych brwi ułożonych w strzałkę wskazującą tłusty odcisk dziecięcej rączki na nowej białej pościeli.
Chcesz keczupu? – pyta niewinnie tata.
Miasteczko
Idziemy chodnikiem. Jest bardzo ciepło, podobno to lato stulecia, tak mówią w telewizji, bo od dwóch tygodni jest 25 stopni. Mama pcha przed sobą spacerówkę, w której siedzi mój brat w kolorowej czapeczce z daszkiem, ja idę koło nich w moich ulubionych getrach w kolorowe paski. Staram się stawiać kroki dokładnie pośrodku każdego chodnikowego kafelka, bo kilka dni temu koleżanka z podwórka podzieliła się ze mną w sekrecie straszną tajemnicą:
Stań na szczelinie, twoja mama zginie.
Koleżanka z podwórka, ca. lipiec 1995
Podobno była jakaś dziewczynka, która stawała, no i jej mama jest teraz w grobie, i już nigdy jej nie zobaczy. Ze wszystkich sił staram się więc stawiać równiutko kroki, a mama, zupełnie nie wiedząc, że tu się odbywa heroiczna walka o jej życie, mówi do mnie, gdy po raz jedenasty wchodzę pod koła wózka:
Córcia, co się z tobą dzisiaj dzieje? Idź normalnie. – Popycha mnie lekko, bym wyrównała z nią krok, i nadeptuję na szczelinę. W oczach stają mi łzy, ale staram się być dzielna. Może Bozia nie zauważyła.
Myśli o chodnikach i szczelinach w nich czyhających na dziecięce nóżki obute w żółte gumowe sandały wyparowują mi z głowy, gdy przechodzimy obok witryny sklepu wielobranżowego. Dokładnie na wysokości moich oczu wyeksponowane pięknie zostały moje dwa największe marzenia: różowy nakręcany staw dla rybek, który się obraca i można w nim wtedy łowić kolorowe rybki, oraz błękitne plastikowe pudełko, które po otwarciu okazuje się być domkiem i placem zabaw dla malutkich plastikowych dzieci. Skrycie marzę o którymś z nich, zwłaszcza od kiedy ta wysoka Marta z mojej grupy w przedszkolu pokazała mi swoje pudełko, tylko że różowe, i powiedziała, że jej kuzynka ma stawek. Z żalem przypominam sobie, że gdy na dzień dziecka rodzice zabrali mnie do sklepu z zabawkami i powiedzieli, bym sobie wybrała coś fajnego, i zauważyłam, że oboje zachwycają się książką o origami, wybrałam książkę. Miałam ją nawet teraz ze sobą, znaczy się mama miała w koszyku, i zestaw kolorowych kartek, bym mogła sobie poskładać nad jeziorem, bo przecież jestem taka zdolna i na pewno się tego nauczę w trymiga.
Odklejam nos od szyby i dołączam do mamy, która jest już przy domu moich cioć. Moje ciocie są super. Wewnątrz domu mają śliczny ogród, w którym można się bawić, i zawsze mają dobre ciasto, i nigdy mi nie żałują drugiego ani trzeciego kawałka. Jedna z nich mówi, że chciałaby mieć taką córeczkę jak ja i jeśli chcę, mogę się do niej przeprowadzić. Mimo że ją bardzo lubię, chowam się wtedy za nogami taty, tak na wszelki wypadek, żeby mnie nie dosięgnęła.
Rok temu w lipcu byliśmy właśnie u cioć na podwieczorku, gdy moje zdyszane siostry tam wpadły, biegnąc znad jeziora, i wołając, że właśnie ktoś się utopił. Że był wir i w ogóle, i teraz chyba go reanimują. Dorośli rozmawiali rozgorączkowanymi głosami, a jak kucałam wśród kwiatków w ogródku i słuchałam, chociaż myśleli, że nie. Rozgrzana od słońca trawa pachniała sucho i słodko, pszczoły, których wcale się nie boję, bo są dobre, brzęczały, a ja łowiłam uszami urywki: wskoczył, by je uratować…, miał osiemnaście lat, chyba nie byli stąd. Narwałam stokrotek i bawiłam się w bożeciało, paradując uroczyście po podwórku i rzucając za siebie płatki, gdy za oknem przejechała na sygnale jedna karetka, a potem druga, i wszyscy dorośli nagle zamilkli.
Obrazy bladych twarzy dorosłych przelatują przez moją głowę, gdy przechodzę obok domu cioć i skręcam w ślad za mamą w stronę drogi nad jezioro, ale wspomnienie zeszłotygodniowego drożdżowego ciasta z czereśniami jest mocniejsze. Ciekawe, czy mają jeszcze kawałek, może byśmy zaszły na minutkę, sprawdzić? A może mają jakieś inne, na przykład to takie dobre, ze śmietaną i malinami? Dlaczego mama nie chce zajść? Przecież mnie jej nie zabiorą, niech się nie martwi. One tylko tak żartują. Niemądra mama.
Asfaltowa droga nad jezioro ciągnie się przez dwa kilometry. Dla mnie to wieczność, dla mojego brata w wózku okazja do drzemki, dla mamy chwila kontemplacji i spaceru w ciszy. Świerszcze cykają w trawie po obu stronach drogi, trawa na poboczu jest prawie taka wysoka jak ja, więc się co jakiś czas czepiam maminej spódnicy, by przez przypadek w nią nie wpaść i się nie zgubić na amen, jak te dziewczynki z opowiastek o wysokiej trawie i krwiożerczych kombajnach.
Słońce przyjemnie grzeje, koła wózka stukają miarowo, w oddali zaczyna lśnić tafla jeziora, tam, między drzewami. Mija nas wóz z zaspanym koniem i jeszcze bardziej zaspanym panem woźnicą z papierosem w zębach. Koń nagle robi parujący placek z siana, który spada z plaskiem na ulicę, a ja i mój brat zaczynamy rechotać. Niewiele jeszcze rozumie, ale już wie, że końskie placki są zabawne. Za wozem ciągnie się korek z trzech samochodów: malucha, takiego jak my mamy, tylko czerwonego, a nie niebieskiego, z którego macha do mamy ktoś znajomy; białego BMW na niemieckich blachach, w którym pewnie na zakupy jadą letnicy. Tata nauczył mnie rozpoznawać znaczek, bo wujek z góry takiego ma.
Miał.
Letnicy pewnie jadą znad tego drugiego jeziora, tego, przy którym jest ośrodek i wielki drewniany zamek, i szachownica z figurami wielkości człowieka, które można dowolnie przestawiać (oczywiście starszym dzieciom i dorosłym, mnie nie wolno, ja mogę tylko patrzeć, ale jak pójdę do szkoły i skończę siedem lat, to wszystkie poprzestawiam, jak mi się będzie podobało!), a trzeci to nie wiem, co to, nie znam tego znaczka, ale pan w środku, o bardzo czerwonej twarzy, rzuca brzydkimi słowami, tymi, których mi nie wolno powtarzać, ale czasem, gdy już leżę w łóżku, wieczorem, i jest zgaszone światło, powtarzam je sobie po cichutku w głowie, nie na głos, na głos bym się nie odważyła, bo by jeszcze Bozia usłyszała i co wtedy?
Wolę nie wiedzieć.
Zbliżamy się już do znaku mówiącego podobno Jezioro 0,5, więc zaczynam się ekscytować. To znaczy, że za trzy drzewa po prawej stronie będzie leżała ta straszna włochata skóra. Parę tygodni temu natrafiliśmy na nią pierwszy raz, gdy jeszcze była zającem nad którym latały roje brzęczących w upale much, a nie straszną włochatą skórą. Mama nie pozwoliła nam się do nigo za bardzo zbliżyć, powiedziała, że nie wiadomo, co się z tym biednym zającem stało, więc tylko z bratem podziwialiśmy go z daleka. Zając patrzył z rezygnacją jednym okiem w niebo, jakby dobrze wiedział, że nigdzie więcej nie pobiegnie. Dzisiaj był już tylko skórą rozpadającą się w proch w upalnym słońcu, niemalże zarosła go trawa, a niedługo zupełnie zniknie.
Tego zająca to chyba w końcu wilk dopadł, tak sobie myślę.
W ciągu dnia
Jezioro
Nad jeziorem z mamą jest super!
Rozkłada nam kocyk w kratkę, z koszyka wyjmuje foremki do babek, w środku ma jeszcze, dobrze to wiem, bułki z rozpuszczającym się w słońcu żółtym serem, i małe pomidorki, takie akurat pasujące do mojej rączki. Od razu zaczyna mi burczeć w brzuchu na samą myśl, ale póki co siedzę w wodzie niedaleko brzegu, pupą na piasku tak, że mam wodę do połowy mojego błękitnego stroju kąpielowego, który mama kupiła w sklepie wielobranżowym.
Patrzę, jak mój brat w majteczkach, od których będzie miał wieczorem śmieszne paski od opalenizny na pupie, grzebie się w piasku i buduje niewidzialne trasy dla swoich trzech resoraków. Z perspektywy siedzenia w wodzie cała plaża wygląda zupełnie inaczej. Z obu stron otaczają ją szuwary i brązowe pałki na cienkich łodyżkach, ale pośrodku zamiast wody jest plaża i ludzie na niej, całkiem malutcy, śmiesznie to wygląda. Są mamusie w wielkich okularach i trwałej spiętej na czubku głowy, niby półleżące na kocykach z krzyżówkami i „Życiem na gorąco”, ale czujne jak surykatki, które widziałam w książce z obrazkami o afrykańskich zwierzętach – co minutę każda z nich liczy wszystkie dzieci w wodzie, nieważne, swoje czy cudze, i gdy liczba głów przy brzegu się zgadza z tą wyliczoną wcześniej, na chwilę wracają do czytania. Broń Boziu, by jakieś dziecko wypłynęło poza szuwary – na plaży zaczyna się awantura i ze trzy mamusie skaczą na piasku, machając rękami do dorosłych w wodzie, by zawrócili krnąbrnego malca z głębiny. Reszta patrzy znad okularów, czy to jej, czy to obce.
Czuję na sobie wzrok swojej. Moja ma rudą trwałą i okulary na pół twarzy, przez szybki widać jej szarozielone oczy, które skaczą ode mnie do brata. Uśmiecham się do niej, by się nie martwiła, ja tylko sobie siedzę i oglądam pod słońce pomarszczonąskórę na palcach. Po stopniu jej pomarszczenia można łatwo stwierdzić, kiedy zostanie się zawołanym z wody na bułkę z serem. I pomidora.
Na plaży oprócz mamuś są jeszcze babcie, które siedzą w metalowych rozkładanych leżakach i sączą różowe oranżady, i mają śmieszne żyłkowane nogi, i panowie przy bielonym domku z piwem i lodami. Budka ta zamyka się pod koniec sierpnia, i potem dziwnie smutno jest przyjeżdżać na plażę, gdy w jej oknach są niebieskie kraty, nie gra już radio, a z zapomnianej tekturowej reklamy lodów marki Scholler trudno odczytać, czy są dostępne lody Pinokio, tak wyblakła od słońca. Póki co jednak panowie z dużymi brzuchami i czerwonymi twarzami rozkoszują się zawartością brązowych szklanych butelek z napisem EB, głośno gra radio, które radośnie obwieszcza, że w tym tygodniu Inwazja Mocy będzie grała w Rzeszowie i Krakowie, a podczas koncertów będzie można zdobyć czapeczki, chustki i inne gadżety RMF FM. Chciałabym taką czapeczkę.
Ry my fy – próbuję poprawnie powtórzyć nazwę zasłyszaną w radiu. – My fy ry. Mfffff. Ry.
Zbliża się do mnie ławica małych rybek, kłębiąca się, lśniąca srebrzystymi łuskami. Wyciągam w wodzie ręce, by je złapać, ale rybki są sprytniejsze i ciągle mi uciekają, zanim zdążę zacisnąć dłoń. W sklepie wielobranżowym pod szybą na ladzie są takie same, tylko z gumy, kosztują dziesięć groszy, i można się nimi bawić w akwarium, albo po prostu rozkosznie międlić w palcach. Pan z wąsami za ladą mówi na nie „przynęty” i czasem daje mi jedną za darmo, gdy muszę długo czekać na rodziców.
Słyszę swoje imię, odwracam głowę, rybki pierzchają, a przy brzegu stoi mama i macha na mnie ręką:
Córcia, z wody! Już dość! – woła, biorąc pod pachę mojego ubabranego w piasku brata i wracając z nim na koc. Z ociąganiem wychodzę z wody, chociaż zęby mi już szczękają, nie zdążyłam zrobić tylu rzeczy, na przykład poćwiczyć fikołka do przodu ani poszukać ładnych kamyków, ani tym bardziej sprawdzić, ile nowych pająków jest pod molo, ale na plaży czeka na mnie bułka z serem. I pomidor.
A potem będzie można znów do wody. I tak w kółko. Aż się skończy mamie gazeta, a w koszyku z jedzeniem będzie widać dno. Czyli za szybko.
Gdy słońce zbliża się już do koron drzew po drugiej stronie jeziora, przyjeżdża po nas tata. Akurat próbuję złożyć z kartki papieru najprostszą figurkę z książki o origami, łabędzia, ale mi niezbyt idzie, a na papierze kwitną plamy od masła z bułki, którą jem. Tata siada obok mnie, bierze ode mnie kawałek papieru i kilkoma wprawnymi ruchami składa najpiękniejszy samolot, jaki widziałam, ja takiego nie umiem. Tata w ogóle umie robić takie magiczne rzeczy, na przykład oderwać sobie kawałek kciuka, a potem jednym ruchem dłoni przyczepić go z powrotem, albo ugotować obiad dla sześciu osób z jednego kabaczka, albo przywieźć z miasta w swojej teczce na klamerki zupełnie nowe karteczki z Królem Lwem. On tak czaruje, ten mój tata.
Mama prosi go, by zaniósł dzieciaki do jeziora. To znaczy mnie i brata, nie jakieś inne dzieciaki. Tata chwyta mnie zawiniętą w ręcznik, niesie mnie nad wodę, a ja wiszę w powietrzu i zanurzam stopy w toni, spłukując piasek. Bo buty można założyć dopiero wtedy, jak na stopach nie ma piasku, tak mówi mama. A tata mówi ze śmiechem, że to chyba ostatni rok, w którym tak mnie nosi, bo robię się za ciężka, jak worek ziemniaków. I robi mi się trochę smutno.
Dom
W domu tata z dumą pokazuje nam, co zrobił, gdy nas nie było. Wszystkie ściany w kuchni, te brzydkie, odrapane, pokryte plamami od tłuszczu pryskającego z patelni i odciskami brudnych paluszków pokrył śliczną białą tapetą w czerwoną dużą kratkę.
Nawet prawie zupełnie równo.
mama, ca. lipiec 1995
Cała kuchnia od razu lepiej wygląda, tak radośniej, stwierdziła z uznaniem, mrugając do niego znad wielkich okularów i składając ręce w geście zachwytu, a my z bratem zrobiliśmy to samo, co ona, bo tata tak się napracował i jest tak ładnie! I do tego ta tapeta była taka mięciutka w dotyku, jak się w niewidocznym miejscu wbiło w nią paznokieć, sprawdziłam, gdy rodzice akurat podziwiali pięknie przykręcony nowy kran, bo ze starego tryskało na wszystkie strony.
Dwa dni później nasza Kicia, ta, co czasem drapie, przeciągnęła pazurami w kilku miejscach po nowej kuchennej tapecie, bo jej się chyba nie podobała ta czerwona kratka, albo właśnie podobała, bo była mięciutka pod pazurkami, i tata, jak rano wstał, chyba dostał kurwicy, czymkolwiek ona jest, ale słyszałam, jak krzyczał o tym w kuchni do Kici, dokonującej w tamtym momencie jeszcze ostatnich artystycznych poprawek swojego dzieła. Podobno spojrzała złośliwie na tatę, przynajmniej tak później utrzymywał, po czym z przeraźliwym miauczeniem dokonała uniku wycelowanego w nią kapcia i uciekła przez balkon.
Mi się ta tapeta taka podobała nawet bardziej. Od razu było widać, że nasza, z tymi zadziorkami, niedoskonała taka. I trochę odklejająca się przy kafelkach.
Na obiad tata zrobił placki ziemniaczane ze śmietaną, które spałaszowaliśmy, oglądając w telewizji Bennyhila. To ten śmieszny gruby pan, który biega z kolegami i koleżankami w przyspieszonym tempie do zabawnej muzyczki i dużo przewraca oczami na widok krótkich spódniczek u pań. Najbardziej z Bennyhila to lubię początek, jak się taki długi stary budynek odbija w wodzie i pojawia się napis przy dźwiękach trąbki. Kojarzy mi się z Kaczulą, na którego bardzo rzadko trafiam, bo chyba leci w nocy, kiedy wszyscy śpią, bo czasem oglądam go, jak jestem u babci, i babcia myśli, że śpię, gdy ogląda nocne programy (a tak naprawdę to ona śpi, ale zawsze zarzeka się, że nie). Za każdym razem, gdy oglądamy telewizję, mam cichutką nadzieję, że po napisie zamiast wykrzywionej twarzy Bennyhila pojawi się zamek Kaczuli. Ale nie, nie dzisiaj. Dzisiaj to tylko Benny. Może następnym razem się uda, jeśli będę odpowiednio mocno o tym myślała. A może nawet uda się wyczarować kucyki Pony w telewizji?
Po obiedzie mój brat ma drzemkę, tata Teleexpress, mama naukę na lepszego lekarza, a ja mogę zdecydować, bo są w końcu wakacje. Czy idę też leżakować, jak przystało na grzeczną dziewczynkę, którą oczywiście jestem, w końcu przez cały zeszły rok w przedszkolu dostałam na swojej tablicy tylko jedną czarną kropkę i całe mnóstwo różowych; byłam strasznie zła o tę czarną kropkę na tę głupią panią z innej grupy, która uznała, że jestem niegrzeczna, a ja tylko pobiłam się z tym czarnym Przemkiem, bo mnie wyzywał. Wielkie mi co.
Czy może nie chcę leżakować i idę na podwórko, tylko mam wrócić bez wołania na dobranockę.
Oczywiście, że wrócę. Dzisiaj przecież Muminki.
Podwórko
Naprzeciwko naszego domu, za tym gorszym placykiem do grania w gumę (lepszy jest obok domu, o ile nie leży na nim kupa węgla), jest taka górka porośnięta trawą i drzewami, na której ktoś bardzo mądry wkopał opony, po których można skakać. Jest ich bardzo dużo, setki powiedziałabym, być może tysiące i ciągną się w nieskończoność, aż do garaży na szczycie, do których nie wolno chodzić, ale widać z nich boisko podstawówki. Opony są bardzo różne, na początku małe i dość gęsto powtykane, by mogły skakać po nich młodsze dzieci, a im dalej, tym przerwy pomiędzy nimi są większe i opony też są większe. Przeskakuję sobie z jednej na drugą, robię piruet, patrzę w stronę naszego bloku, czy czasami nie zbierają się tam inne dzieci, które mogłabym zawołać, ale nie – chyba wszystkie oglądają bajki na Polonii 1 albo leżakują. Przy trzeciej oponie muszę być uważna – ma na samym środku wielką ziejącą zębiskami wyszarpaną dziurę, w którą może wpaść noga. Wiem to, bo mi w czerwcu wpadła, jak się zagapiłam. Też byłam wtedy sama i tak się wystraszyłam, że tak już zostanę z nogą w oponie na zawsze i nikt mnie nie znajdzie, i już więcej nie obejrzę kucyków Pony ani JAWS na wideo, że zaczęłam wyć wniebogłosy, i zaraz pojawił się taki Rafał z klatki obok, ten stary, chyba z czternaście lat ma, i mi tę nogę wyciągnął. Ale od tamtej pory traktuję tę oponę z szacunkiem, i się nie zagapiam, albo ją po prostu obchodzę dookoła, by nie kusić licha.
Gdy skacząc z opony na oponę, docieram do tych dużych – to koniec, dalej nie dam rady. Umiem na nie wskoczyć tylko wtedy, jak mnie siostry podniosą, inaczej nie, bo opona sięga mi prawie do nosa. Mama to by zawału dostała, gdyby zobaczyła, jak się skacze po tych oponach, tak sobie myślę, bo ona to się niepokoi nawet wtedy, gdy zwisam głową w dół z trzepaka albo huśtam się na zardzewiałej bramce. Przecież to zupełnie bezpieczne czynności. Niemądra mama, ciągle by się tylko martwiła.
Przed moim blokiem na żółtej ławce zbierają się starsze dzieci, to znaczy, że będą zaraz gry. Nie mogę jeszcze w nich uczestniczyć, bo jestem za mała, ale znam wszystkie nazwy: makao, to wtedy, kiedy grają w karty i mówią makao i po makale; ali ali, miasteczko się pali, to wtedy, gdy jedna osoba rzuca piłkę i pyta, coś w pobliżu na literę S, i potem trzeba szybko uciekać, jak najdalej; palant, gdy odbija się piłkę grubą deską z wąskim końcem, wyciętą przez któregoś z tatusiów, a jak ktoś złapie piłkę jedną ręką, to jest zmiana; badminton, gdy stoi się na środku ulicy przed domem i odbija lotkę tak wysoko, wysoko, że jej prawie nie widać, a jak poleci daleko, to czasem pozwalają mi ją przynieść.
W moim sąsiedztwie nie ma za dużo dzieci w moim wieku, więc zwykle po prostu siedzę w kucki obok starszych i słucham, o czym rozmawiają, albo patrzę, jak grają, tak jak teraz. Wszyscy trzymamy się razem, ale czasem młodzież, tak mówią na nich dorośli, krzywi się, gdy chcemy z nimi grać albo bawić się, i opowiada nam straszne historie o dziewczynkach, które są po osiemnastej na podwórku. Że przychodzą czarne wołgi i je zabierają. I mówią żebym sprawdziła, czy czasem nie ma mnie w domu. Głupki. Przecież wiem, że mnie nie ma, przecież jestem tutaj. A może nie? A może jest druga ja, która właśnie ogląda Muminki z bratem i dla mnie nie ma już miejsca? Trochę zaczyna mnie to niepokoić i wyginam usta w podkówkę, ale widzę, że zaczynają się śmiać i podsuwają mi nawet słonecznik, bym sobie z nimi trochę poskubała. Czyli że żartowali. Oczywiście. Znowu się głupio zamyśliłam. Nie ma innej mnie, jestem ja tu. Kucam.
Kucam, więc jestem.
Tylko nie próbuj mówić krwawa mery pięć razy przed lustrem w łazience, jak wrócisz do domu, bo wtedy to zobaczysz i pożałujesz.
starszak na podwórku, ca. lipiec 2005
Te podwórkowe wieczory skąpane w świetle zachodzącego słońca i tak wydają mi się zawsze strasznie długie, ale nie będę słabiakiem, który pierwszy idzie do domu, co to, to nie. Dzielnie próbuję nie ziewać, ale w głowie już mi kiełkuje pomysł, że niby pójdę do domu tylko na momencik, by napić się zimnej przegotowanej wody z czerwonego dzbanka, który stoi na blacie w kuchni, a w międzyczasie zerknę na wideo, która godzina, by nie przegapić dobranocki. Dobranocka na jedynce jest o godzinie jeden dziewięć dwie kropki zero zero i trwa do jeden dziewięć dwie kropki dwa pięć, i czasem, jak się człowiek spóźni z dworu, to zostaje mu do obejrzenia tylko pięć minut, a zagniewana mama patrzy się z łazienki znad wanny wypełnionej ciepłą wodą, w której siedzi mój młodszy brat, i patrzy na mnie zaczepnie.
W oknie od sypialni rodziców porusza się firanka i widzę twarz mamy, która kiwa na mnie ręką. Ale teraz mi się jeszcze nie chce iść, więc udaję, że jej nie widzę, ale kątem oka dostrzegam, że jej mina nie wróży dobrze, bo dobrze wie, co robię, więc najwolniej jak się da przemierzam trzy metry do naszej klatki i żegnam się z tym letnim dniem, i z cykaniem świerszczy, i ciepłym powietrzem jakby zamglonym, i śmiechami dzieci, które nie muszą być w domu na dobranockę, szczęściarze. Nikt ich nie woła.
Wieczór
Dom
W Muminkach była dzisiaj Buka, więc stojąc w wannie, szorowana przez mamę, pytam, gdzie mieszka Buka.
-Daleko, nie martw się – odpowiada mama, próbując wyczyścić szczoteczką brud zza moich paznokci, i wzdycha. – Dlaczego ty wiecznie masz takie czarne łapy?
-Bawiłam się na węglu w górnika – odpowiadam zgodnie z prawdą. Mama patrzy na mnie znad okularów i już się pewnie zastanawia, w jakim stanie są moje białe tenisówki, w których miałam pójść we wrześniu do szkoły, ale prędko ich nie znajdzie, schowałam je za szafką. Dużo bardziej interesuje mnie co innego.
-A czy Buka mogłaby przyjść do naszego domu?
-Nie. Buka nie istnieje, to tylko bajka.
-Ale gdyby istniała, to mogłaby?
-Nie, zamykamy drzwi na klucz, więc nie wejdzie.
-A przez balkon?
Mama przewraca oczami i wzdycha, spłukując prysznicem ciemny brud z cembrowiny wanny, ulotny ślad moich letnich przygód. I nagle wanna robi się czysta i lśniąca, a ja zapominam o strasznej Buce, ziewam, i ni stąd, ni zowąd, ubrana w piżamę leżę już w łóżku.
Po drugiej stronie pokoju mój brat pije kaszę z butelki z pomarańczowym słoniem i patrzy na mnie zaczepnie. Tata staje w drzwiach i mówi nam dobranoc, a potem spiesznie udaje się do dużego pokoju, słyszę po krokach w długim, ciemnym korytarzu, bo już się zaczął wieczorny film. Ciekawe jaki, zastanawiam się między jednym ziewnięciem a drugim. Czasem mi pozwala przysiąść na chwilę na oparciu swojego fotela i pooglądać z nim, ale tylko wtedy, gdy leci Luis de Funes. Mama mówi wtedy, że to taki głupek z tego de Funesa, ale i tak się śmieje.
A teraz, w tym momencie, zaczyna nasz wieczorny rytuał.
Mama zamyka okna, zasuwa zasłony i włącza światło, dzielnie dzierżąc w dłoni swój wierny oręż, zwiniętego Detektywa, tego ze strasznymi obrazkami, którego nie wolno mi oglądać, bo będę się bała, i wypatruje na suficie i ścianach komarów, które się przyczaiły w nadziei, że w nocy zakosztują niewinnej dziecięcej krwi. Ale nie w domu, w którym mieszka moja mama, o nie! Ona nie spocznie, póki nie wybije ostatniego z nich, choćby miała wołać tatę, by odsunął meblościankę od ściany, bo słyszała za nią podejrzane brzęczenie. Nad moją głową na tapecie są dwa ciemne ślady pozostałe po opitych komarach, które nie przetrwały starcia z maminą gazetą rzuconą z impetem z półobrotu. Mimo tego i tak rano jesteśmy cali pogryzieni, mama się głowi, jak to się stało, my się drapiemy, a wieczorem walka z komarami zaczyna się od początku. Dziś mama znalazła sześć osobników za zasłonami, dwa nad moim łóżkiem i pięć na suficie. Głupie te komary. Już by się mogły nauczyć, że z mamą się nie zadziera.
Więc śpij, bo nocą
moje siostry, ca. lipiec 2005, na melodię Ach, śpij, kochanie
Jakaś pluskwa łazi ci po ścianie
Ale mama weźmie kij i przywali pluskwie w ryj
A ty sobie smacznie śpij
Za zasłonami w białe i pomarańczowe kropki na czerwonym tle jeszcze trochę słychać wieczór i głosy ludzi, ale w dziecinnym pokoju już zgasło światło. Słyszę spokojny oddech mojego brata po drugiej stronie pokoju, a ja zastanawiam się, czy Bozia słyszała dziś mój paciorek, bo jak zawsze poprosiłam na końcu, bym się dzisiaj w nocy nie bała. Ani cieni kładących się na dywanie, pojawiających się nie wiadomo skąd, ani Buki, która przecież nie istnieje, podobno, ale z drugiej strony może stać właśnie za oknem od mojego pokoju i zaglądać, bo akurat byłaby przecież, taka duża, by zajrzeć, w końcu mieszkamy na parterze. Przez materiał przebijają dwa jaśniejące punkciki, które mogłyby być jej oczami, więc wyciągam drżącą rękę i przełykam ślinę, a potem nagłym ruchem przesuwam zasłonę, by złapać Bukę na gorącym uczynku. Za oknem nikogo nie ma, tylko palą się dwie latarnie blisko domu, bo zapada zmierzch.
Uspokajam się i zwijam w kłębek, próbując wyłowić uszami przyciszone głosy rodziców w dużym pokoju.
Słyszę ich.
Jeśli zaraz zasnę, to już za sekundę będzie rano. To bardzo dobra myśl.
Mam nadzieję, że jutro nad jeziorem znów będą bułki z serem. I pomidor. A może będzie mortadela? Dawno nie było mortadeli.