Poranek

Otwieram oczy.
Widzę nad sobą sufit, przez który biegnie cienka, nierównomierna linia spękanego tynku, z ciemniejszymi pasmami od wody, która przeciekła wiosną z dachu. Tak naprawdę jej nie widzę, bo moje okulary leżą obok poduszki, ale wiem, że tam jest. Nasuwam je na nos i wzrok wyostrza mi się na szafie, na której leży w połowie pusty balon w kształcie Królika Bugsa. Twarz królika jest wgnieciona do środka.

Ziewam.
Ziewając, wyciągam się na całą długość, stopy sięgają mi za łóżko. W nocy nie mogły, w nocy musiałam chować je pod kołdrą. Ręce też sięgają poza łóżko, dłońmi błądzę po ścianie za moją głową. Trafiają najpierw w plakat Kurta Cobaina, ten z oberwanym prawym dolnym rogiem, bo w zeszłym tygodniu przemeblowywałam pokój i przewiesiłam go ze ściany przy drzwiach, obrywając niechcący fragment przyklejony taśmą, a wraz z nim kawałek żółtej tapety. Przesuwam ręką w w prawo i trafiam na to, czego szukałam. Na stosie “Twistów” na biurku leży granatowy Siemens C45, po starszej siostrze. Na pomarańczowym ekranie wyświetla godzinę: 8:45. Liczba nieodebranych połączeń (s t r z a ł e k, to nie były połączenia, to były tylko strzałki, aż strzałki): 17. Liczba sms-ów: 4.

Dobry wynik.

Znów ziewam, unoszę się lekko na łokciach i wyglądam przez okno, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Z piżamy w kotki o bufiastych rękawach zsuwa się pościel z kory. Moje łóżko kiedyś było rudym, szorstkim tapczanem, a potem obili je dla mnie czarnym materiałem w psychodeliczne wzory i było jak nowe, tylko jak leżąc, spuszczam rękę w dół, wyczuwam pod spodem pinezki przytrzymujące strzępiący się materiał. Czasem, gdy się zamyślam, podważam je paznokciami, ale nigdy nie wyciągam ich do końca.

Z drugiej strony spod kołdry wystają moje opalone, poobijane nogi, bo wywaliłam się poprzedniego dnia, grając w kosza, i poprzedniego, próbując się wdrapać na molo, i jeszcze poprzedniego, już nie pamiętam dlaczego. Mama zawsze załamuje ręce, jak je widzi, dziewczynki nie powinny mieć tylu siniaków, mówi, no jak to wygląda.

Znów ziewam i słyszę niecierpliwe drapanie w drzwi, do którego po sekundzie dołącza darcie ryja. Wstaję z łóżka i otwieram drzwi, te takie z początku lat 90., zamierzchłe czasy, pomalowane białą olejną farbą, z plastikową szybą, zaklejoną obecnie w całości plakatami Limp Bizkit, Nirvany i wyciętymi z gazet zdjęciami Jude’a Law i Josha Hartnetta, by nikt niepowołany nie mógł do mnie zajrzeć.

Biało-szary kot z różowym nosem, o ogromnych zielonych oczach, wpada do pokoju rozpędzony jak meserszmit, bym czasem nie zdążyła zamknąć drzwi, zanim nie odwali swojej codziennej litanii, wskakuje na łóżko i gniewnie pyta, co ja niby robiłam całą noc za zamkniętymi drzwiami. Patrzymy się na siebie przez dłuższy czas i w końcu oboje się uśmiechamy, bo wiemy, że tylko się ze mną droczy. Drapię go pod brodą i całuję w łepek, a on delikatnie gryzie mnie w rękę.

Tata coś robi przy kompie, wiem, bo biurko ma tuż za moimi drzwiami. Słyszę, jak łączy się z internetem:


Ja swój dzienny przydział – 9 minut, liczone w prawym dolnym rogu ekranu – wykorzystam wieczorem, na gadu-gadu i odczytanie maili od przyjaciół. Wiem, że są, że czekają na mnie w tym dziwnym, nieokreślonym miejscu zawieszonym gdzieś w przestrzeni, bo napisali mi w nocy sms-y i dla pewności puścili sygnałki, bym ich przypadkiem nie przeoczyła. Żebym nie zapomniała.

Ti-dung ti-dung tiiiiiiii.

Wyściubiam nos z pokoju, witam się z tatą, przecierając oczy, i kieruję swoje kroki do lodówki. Nie do kuchni, tylko do lodówki. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego lodówka nie stoi u nas w kuchni, tylko pomiędzy. Wyciągam z niej opakowanie parówek z serem, nalewam sobie szklankę coli i siadam przed telewizorem, bo zaraz na Cartoon Network będzie leciał “Chojrak. Tchórzliwy pies”. Słyszę, że tata wszedł po coś do mojego pokoju i przypominam sobie z lekką nutką grozy, że za łóżkiem leży w połowie pusta paczka Lucky Strike’ów, więc oddycham z ulgą, gdy słyszę, że już wziął sobie swoją ładowarkę i wyszedł.

“Szanowni państwo, czas na film. Oto Chojrak, tchórzliwy pies! Porzucony za młodu został przygarnięty przez Muriel, która mieszkała na farmie ze swoim mężem Eustachym Motyką. W ich rodzinnym miasteczku grasują straszydła. Tylko Chojrak może obronić swoją przerażoną rodzinę…”

“…głupi kundel, ja się niby boję?” – mówię do telewizora razem z Eustachym.

Kot mości mi się wygodnie na kolanach i patrzy mi w twarz zakochanym zezem. Głaszczę go jedną ręką, a drugą pakuję w siebie trzecią parówkę. Pochłaniam ją w trzech kęsach, nie odrywając wzroku od strasznych przygód różowego psa. Kolejne będą o 13:10, a mnie wtedy pewnie nie będzie w domu, więc skoro już wstałam, to nie mogę ich przegapić.

Po śniadaniu idę się szybko umyć, zostawiając na podłodze w łazience plamy od wody, ślady stóp i mokry ręcznik, naciągam na siebie czarną koszulkę ze smutnym Cobainem i zaplatam włosy w warkocz. Idę na balkon ściągnąć ze sznurków żółty szydełkowy strój kąpielowy, kupiony w Trollu, i nadeptuję niechcący na psa, który leży na posadzce rozciągnięty przez całą jej długość. Pies patrzy na mnie z oburzeniem spod grzywki i wzdycha ciężko, odwracając się na drugi bok.

Niebo jest błękitne, termometr wskazuje 24 stopnie. Obserwuję go przez chwilę, mając nadzieję, że w końcu uda mi się przyłapać czerwoną kreskę rtęci na podążaniu ku górze, ale się nie rusza. Próbuję zmusić ją wzrokiem do przyspieszenia i słyszę dźwięk przychodzącego sms-a:

9:31 o 10 jedziemy z chlopakami nad jezioro zajechac po ciebie

Odsyłam:
9:34 tylko nie dzwoncie do drzwi, pusc strzale

Południe

Jedziemy nad jezioro.

Droga jest asfaltowa, szeroka, tylko co jakiś czas mija nas samochód. Śmiejemy się, żartujemy, w niektórych plecakach pobrzękują butelki, z bloków, które mijamy, dołączają do nas jeszcze trzy osoby. Z zadowoleniem myślę o 20 złotych w kieszeni moich spodenek, które dostałam od taty, gdy go zapytałam, czy ma może 5 złotych na picie nad jezioro, wyszczerzając w uśmiechu wszystkie zęby. Spojrzał się na mnie uważnie znad okularów, bez słowa sięgnął po portfel i wyciągnął różowy banknot.

– Zjedz sobie coś – mruknął.

Szprychy w moim góralu głośno skrzypią, żwir na poboczu ustępuje pod naciskiem kół.
Wiatr rozwiewa mi włosy, słońce przyjemnie grzeje, drzewa w lesie pachną ziemią i mokrą korą, rowery z przodu zwalniają, bym mogła się z nimi zrównać. Ktoś popisuje się, jadąc na tylnym kole, ktoś inny jedzie bez trzymanki, od niechcenia dłubie słonecznik i wyrzuca łupiny na rozgrzany asfalt.
Skręcamy w prawo, jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół po korzeniach drzew i jesteśmy na miejscu, widać już kawałeczek jeziora, w którym odbijają się chmury.
Rozkładamy ręczniki, każdy obok siebie, zajmujemy ten kawałek świata jako swój. Co niecierpliwsi rzucili swoje rzeczy na brzegu dzikiej plaży, wyrzucili koszulki w powietrze i wbiegli do wody, rozpryskując ją wokół. Jeszcze koła w porzuconych rowerach nie przestały się kręcić. Starsi, którzy zajęli swe miejsca wśród wysokiej trawy godzinę temu, bo przyjechali samochodem, skrytym teraz w cieniu drzew, kręcą głowami.
Zdejmuję czarną koszulkę ze smutnym Cobainem, odkrywając żółte szydełkowe bikini, i wkładam ją do plecaka, by nie wyblakła na słońcu.

Wybija południe.
Leżę na plecach z zamkniętymi oczami. Po ramionach spływają mi krople wody – przed chwilą uciekłam z wody, wrzucona do niej z mola piąty raz (być wrzuconą tyle razy to wielki sukces), by w spokoju poczytać horror, który udało mi się wybłagać na pani bibliotekarce. Upał, brzęczenie owadów w wysokiej trawie i zazdrość, którą wywołała ta Anka z Wielkimi Cyckami (akurat dziś musiała przyjechać nad jezioro, ciekawe, który chłopak się jej podoba!, ciekawe ile razy wrzucą ją do wody!), sprawiły jednak, że nie chce mi się czytać. Na pewno z takimi źle się gra w kosza, już ja jej pokażę, jak przylezie wieczorem – myślę sobie i czuję się odrobinę lepiej, chociaż chłopaki w wodzie nadal ją obskakują, a ona głupkowato się śmieje.

Coś zaczyna mnie swędzieć w nosie, drapię się raz, drugi, w końcu zniecierpliwiona otwieram oczy i widzę nad sobą cień z długą puszystą trawką w ręce, którą mnie zaczepia:

– A ty co? – pyta cień i się śmieje.
– Gówno – odpowiadam błyskotliwie.
– Daj spokój. Anka cię denerwuje? A weź, przestań, ty głupia chyba jesteś. – Kładzie się na swoim ręczniku obok mnie i wsadza trawkę między zęby. – Poopalam się z tobą. A ty możesz poczytać na głos te swoje horrory.

Na obiad każdy je to, co przyniósł z domu. Bułki z serem zawinięte w folię aluminiową, kiełbasę, jakieś chrupki. Krąży ciepłe piwo, każdy bierze po łyku. Leżymy, gadamy, niektórzy drzemią. Wchodzimy do wody, wychodzimy, słońce suszy krople na chudych rękach i nogach, zanim dojdziemy do ręczników. Wchodzimy znów, wygłupiamy się, robimy wyścigi, ktoś wypływa na środek jeziora. Komuś leci krew, bo źle skoczył z mola. Krew przestaje lecieć i wszyscy znów robią się weseli.

Niepostrzeżenie robi się po piętnastej. Trzeba się zbierać, bo zaraz rodzice będą wracać z pracy, a tam kurczak nierozmrożony, ziemniaki nieobrane, duży pokój nieodkurzony, a pies wyje z głodu.

Wracamy tą samą pustą drogą, która jeszcze nie prowadzi do wielkiego hotelu. Hotelu jeszcze nie ma, nie ma nowych osiedli, nie ma samochodów biorących tam zakręty z dużą prędkością.

Jesteśmy tylko my, trochę dzieciaków na rowerach, wycałowanych przez słońce i obmytych w jeziornej wodzie.

Wieczór

Słyszę przez okno dźwięk piłki do kosza odbijającej się od betonu. Pusty i gumiasty. Raz, raz, raz, cisza, ktoś chwycił piłkę w ręce. A potem głuche uderzenie o drewnianą tablicę i brzęk obręczy, i znów beton. Nie trafił – myślę sobie.

Leżę na łóżku na brzuchu, objedzona plackami ziemniaczanymi ze śmietaną i cukrem, których nasmażył tata. Rodzice w dużym pokoju coś oglądają, mama pewnie trochę drzemie, słyszę za ścianą przytłumiony dźwięk telewizora. Kot zwinięty w kłębek mruczy do siebie na szafie, nigdy nie wiem, jak on tam wskakuje, nigdy nie zrobił tego przy mnie. Po prostu wchodzę do pokoju, a on tam jest, zaraz obok balonu z Królikiem Bugsem. Obaj patrzą na mnie z lekkim zezem.

18:04 idziemy jeszcze do sklepu chcesz cos
18:06 nieAlePoczekajcieNaMniePrzyBramcePuscStrzale

Wychodząc z domu, całuję mamę w policzek. Czuję na plecach jej spojrzenie, więc odwracam się z uśmiechem od ucha do ucha i mówię wesoło, żeby się nie martwiła, będę o dziesiątej w domu, przecież są wakacje. Macha na mnie ręką.

Na boisku już siedzi kilkanaście osób. Ktoś wspiął się po słupie do skrzynki z gniazdkami i podłączył do niej przedłużaczem boomboxa, uderzenia piłki o beton synchronizują się z jakimś hip-hop polo (a może jeszcze się to wtedy tak nie nazywało?). Przewracam oczami i myślę o tym, jak mogłabym poszerzyć ich horyzonty, gdyby kiedykolwiek pozwolili mi wsadzić płytę z moją muzyką do odtwarzacza i puścić jak Chester śpiewa, że koniec końców nic nie ma znaczenia. Prawdziwa muzyka.

Na betonowym stole do ping-ponga siedzą dziewczyny, wśród nich moja Przyjaciółka-Zza-Boiska. Podaje mi Pawełka, którym przełamujemy się na pół. Czekolada z nadzieniem o smaku toffi rozpuszcza nam się na językach, a my oglądamy końcówkę meczu na śmierć i życie, który rozgrywa się na boisku. Czekam na jego koniec, bo wtedy będziemy mogli pograć w króla, a w króla to ja jestem niezrównana, prawdę mówiąc, jestem jego niekwestionowaną królową.

Miejsca, z których należy rzucać, wskazują wielkie pęknięcia w betonowych płytach boiska. Ktoś tak ustalił wiele lat temu i już, nikt z tym nie dyskutuje, takie jest prawo. Staję, rzucam, weszło, weszło, weszło. Jestem królem i stoję pod koszem, eliminując po kolei wszystkich, którzy nie trafili w swojej kolejce.

Słońce zachodzi i kładzie się cieniami na murawie do gry w piłkę, na spękanym szarym boisku, na betonowym stole do ping-ponga, na którym nikt nigdy w ping-ponga nie grał, a którego przeznaczeniem było dźwiganie na sobie kilku pokoleń młodzieży, bycie świadkiem wielu nastoletnich dramatów i wielu pierwszych razów.

Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Ktoś za kilka dni jedzie na obóz, ktoś idzie do wakacyjnej pracy, zarobić parę groszy na przyjemności, do kogoś przyjeżdża kuzynka. Gdy zachodzi słońce, temperatura zupełnie się nie zmienia, dalej jest upalnie, tylko widzimy się gorzej w pomarańczowym świetle ulicznych latarni, rozlewającym się na naszych twarzach. Nikomu nie spieszy się do domu, nikt jeszcze nie chce kończyć tego dnia, przeciągamy do niemożliwości ten wieczór, aż pierwsze osoby, te z surowszymi rodzicami, zaczynają się wykruszać, wsiadają na rowery, odjeżdżają z krótkim:

– Nara, do jutra. – Wiedząc, że i tak jutro się spotkamy. I jutro, i pojutrze, i popojutrze, i już zawsze. Już zawsze będziemy jeździć razem nad jezioro na rowerach, jeść na murku pod sklepem lody, a wieczorem grać w kosza. To lato będzie przecież trwać jeszcze prawie dwa miesiące.

Dwa miesiące to jest wieczność.

W końcu i ja słyszę głos mamy, wołającej mnie z balkonu do domu, bo już ciemno, ile można siedzieć na dworze, na miłość boską.

Ktoś wyciąga wtyczkę od boomboxa.

Noc (epilog)

Po cichutku wysuwam się ze swojego pokoju i dużym palcem u stopy włączam komputer. Pokój zalewa sine światło. Łączę się z internetem, modląc się w duchu, by rodzice śpiący po drugiej strony domu nie usłyszeli skrzeczenia modemu. Znika napis Windows 98 i pojawia się pulpit, klikam w połącz z internetem i wstrzymuję oddech. Wyszukuję wzrokiem na ekranie uśmiechnięte słoneczko z czerwonymi promieniami, wbijam hasło i słyszę kilkukrotne:

Słyszę skrzypnięcie drzwi, które powoli się otwierają i trochę ponad podłogą wygląda z nich czarny kłębek futra zakończony mokrym nosem. Łapki z pazurkami drepczą po panelach w ciemności i na stopy zwala mi się pies, szczęśliwy, że znalazł w domu kogoś, kto jeszcze nie śpi.

– Ale to będzie nasza tajemnica, okej? – szepczę.

Pies mruga.