Patronką tego wpisu (jak i wielu moich włosowych przygód) jest Anwen, która jest tak kochana, że nie tylko przy okazji tej współpracy pozwoliła mi opisać MWH, co chciałam zrobić, od kiedy pierwszy raz zobaczyłam wpis z tej serii na jej blogu (tak dawno, że najstarsze włosomaniaczki nie pamiętają), ale też dała mi dla was specjalny kod do swojego sklepu (typowak23 daje -20% na zakupy).
Ponieważ wpis jest długi (okazało się, że nawet nad włosami mogę się rozwodzić na tysiące znaków), dzielę się od nim od razu, a jeżeli chcecie tylko dowiedzieć się, jakie kosmetyki tej marki polecam najbardziej, zapraszam na dół strony.

Swoje włosy doprowadziłam do opłakanego stanu trzy razy w życiu.

Za pierwszy razem, jakoś na początku studiów albo pod koniec klasy maturalnej, uległam podszeptom mojego ówczesnego chłopaka, który chciał mieć za dziewczynę modną laskę z wycieniowanymi pazurkami wokół twarzy, i namówił mnie na takie cięcie włosów z grzywką – duża zmiana jak na kogoś, kto całe życie miał naturalne włosy do pasa z kilkoma jaśniejszymi pasemkami machniętymi w domu rozjaśniaczem, nigdy nie układał włosów, a cała pielęgnacja opierała się na szamponie i odżywce Dove, bo ładnie pachniały.

Pochodziłam taka wystrzępiona parę miesięcy, aż włosy odrosły mi za ramiona i postanowiłam przykryć to nieszczęście w kolorze zebry (tak, tak, górę miałam jasną, spód ciemny) drogeryjnym jasnym brązem, który, jak wiedzą wszystkie adeptki domowego farbowania – wychodzi prawie czarny. A że już mi wyszedł taki prawie czarny, to stwierdziłam, że lepszego momentu nie będzie, by chociaż na chwilę znaleźć się po ciemnej stronie mocy i machnęłam się cała na czarno.


Ryczałam przez tydzień, nie mogąc spojrzeć w lustro, kot mnie nie poznawał i uciekał na mój widok. W drugim tygodniu nawet mi się spodobało, szczególnie że była zima i byłam blada, więc usilnie starałam się widzieć w sobie nowoczesną Śnieżkę, ale po miesiącu, gdy w niektórych miejscach czarny się spłukał, zostawiając plamy burego brązu, prześwitywały jaśniejsze pasemka i pojawiły się ciemnoblond odrosty, które dawały wrażenie, jakbym łysiała – załamałam się nerwowo i poszłam do fryzjera, by coś z tym zrobił.
A on, a jakże, coś z tym zrobił – tak wycieniował górę, że z tyłu zwisał mi smętny ogonek jak u wujka Ryśka w latach 90. Przełknęłam łzy i poprosiłam o wyrównanie włosów, skutkiem czego przez następny miesiąc wyglądałam jak Goku z Dragonballa, tak mi włosy sterczały krnąbrnie we wszystkie strony. Było mi już wszystko jedno, więc wpadłam na genialny pomysł rozjaśnienia tego bajzlu najmocniejszą Joanną, by raz na zawsze zapomnieć o czerni. Do dziś pamiętam egzamin na studiach, który pisałam z chustką na głowie – gdy wychodziliśmy z sali wykładowej, zaciekawiony kolega pociągnął mnie za nią, odkrywając pomarańczowe kosmyki przed moim całym rokiem (gwoli ścisłości, nie sądzę, by kogokolwiek to wtedy interesowało, ale wiecie, jak to jest, jak się ma 19 lat i wydaje ci się, że jesteś pępkiem świata).

Pomarańczowego pozbyłam się na dwóch kolejnych randkach z rozjaśniaczem, na to walnęłam jakiś beżowy blond Garniera i… czekały mnie ponad dwa lata powracania do jakiejkolwiek jakości na głowie. Wówczas modne były maski typu Henna Treatment Wax, pachnące woskiem i apteką, Crema al Latte, o sztucznym waniliowym zapachu, ktoś je jeszcze pamięta? 😀 Z tego okresu mam niewiele zdjęć 😉

Za drugim razem, tu nie ma wiele do opowiadania, ze 4 lata po pierwszym włosowym fakapie, mając już na głowie tak zdrowe, na ile zdrowe mogą być farbowane w domu na blond włosy, zażyczyłam sobie u fryzjera lekkiego cieniowania, bo mi się znudziły już ciężkie, oklapnięte kosmyki, z którymi nic się nie dało zrobić. Fryzjer kilka razy dopytywał, czy jestem tego pewna, a gdy ochoczo pokiwałam głową piąty raz, chwycił w ręce degażówki i… znów czekały mnie ponad dwa lata zapuszczania.

To był ten smutny moment w moim życiu, kiedy dowiedziałam się, że mojego typu włosów – gęstych, ale cienkich i miękkich jak u dziecka – nie wolno cieniować, jeśli się nie chce z premedytacją wyglądać jak groupie na koncercie Sex Pistols. Ja trochę chciałam, jak to ja, bardziej niż kiedykolwiek odkąd dowiedziałam się, że nie wolno. Ale lekcję odrobiłam – cieniowane włosy w moim przypadku zawsze wyglądają po prostu na zniszczone.
Właśnie wtedy, wyglądając jak wiecheć słomy i nie mając już za wiele na głowie do stracenia, zaczęłam czytać blogi włosowe… i przepadłam. Zamarzyłam o tafli długich włosów, ciętych jak od linijki, takich, jakie miała Blondhaircare, albo tak gęstych jak u Anwen, która wówczas jeszcze nawet nie pokazywała twarzy, nie wspominając nawet o stworzeniu marki kosmetyków do włosów, dzięki której piszę właśnie ten wspomnieniowy wpis. Wtedy jeszcze nie można było sięgnąć po wcierkę Grow Me Tender albo dobrać odżywki do porowatości włosów, całą wiedzę czerpało się z blogów i z analizy składów zrobionej przez biegłe w tym temacie blogerki.
Właśnie wtedy powstał słynny wpis Konrada Moja dziewczyna pachnie rosołem – ja testowałam wcierkę z kozieradki na porost włosów, wcierkę było czuć kostką rosołową, Konrad nie mógł znieść zapachu i z cierpienia założył bloga, a reszta to już historia polskiego internetu.

Wtedy uważałam włosy za swój największy atut i mam z tego okresu mnóstwo sesji zdjęciowych, w których włosy jeśli nie grały głównej roli, to były ich istotnym elementem. Poświęcałam im wtedy dużo uwagi, wsiąkłam we włosomaniactwo, a moja łazienka cała była zawalona kosmetykami do włosów, bo większość mi nie służyła, a ja ciągle chciałam wypróbowywać nowe i nowe. Włosy doprowadziłam do prawie idealnego stanu przez te wszystkie lata, i aż mi oko lata, gdy patrzę na te zdjęcia.

Za trzecim razem zniszczyłam je z nudów.

Po pandemicznym przymusowym odwyku od fryzjera i fryzjerskiego farbowania miałam włosy prawie do pasa, z lekko podniszczoną wierzchnią warstwą, w złotym kolorze osiąganym farbą rozjaśniającą w domowym zaciszu, ale były gęste, błyszczące i równe.

Gdy tylko zdjęto obostrzenia, chyba jakoś we wrześniu 2020 roku, pognałam do salonu i obcięłam je na prosto do połowy łopatek. Byłam przeszczęśliwa, ale to było dla mnie za mało (tak, w tym momencie znowu mi oko lata, bo to jest efekt, do którego obecnie dążę).

Dwa miesiące później ścięłam je jeszcze trochę krócej, do obojczyków, a w grudniu do ramion. Wówczas, chociaż jeszcze o tym nie wiedziałam, zaczynała się u mnie seria niefortunnych zdarzeń, która miała ogromny wpływ na kondycję moich włosów, i gdybym wiedziała, że tak będzie – nie postawiłabym w grudniu 2020 roku na rozjaśnianie i dekoloryzację całych włosów, by uzyskać jasny i czysty odcień blondu. Wtedy lekceważąco myślałam sobie, że już dość się nachodziłam w wypielęgnowanym blondzie, który nigdy nie będzie tak jasny, jak chcę, jeśli go nie rozjaśnię, i że włosy nie ręka, jak coś, to odrosną.

I wszystko prawdopodobnie by się dobrze skończyło, bo po zabiegu włosy były tylko odrobinę tępe, a ja używałam sumiennie odżywek i masek od Anwen, ale zaczynał się właśnie okres całkowitego „mam w dupie całą tę pielęgnację włosów, są ważniejsze rzeczy”. I się doigrałam.

W marcu 2021 przechorowałam koronawirusa, na początku kwietnia Konrad z powikłaniami trafił na miesiąc do szpitala. Włosy ze stresu leciały mi garściami. Kiedy największe stresy się skończyły, postanowiliśmy odbić sobie przykrą wiosnę i przeżyć lato życia, więc czerwiec, lipiec i sierpień spędziliśmy w podróży, a ja zupełnie zarzuciłam pielęgnację włosów na rzecz używania przypadkowych kosmetyków.

Zaczęłam uczyć się windsurfingu, więc często moczyłam włosy w słonej wodzie i wystawiałam je na słońce, by wyschły i poskręcały się jak u prawdziwej surferki, spędzającej całe dnie na desce. Wtedy jeszcze włosy jako tako się trzymały kupy, więc w lipcu poszłam je ściąć do ramion i rozjaśnić niemalże na biało. W tym samym czasie zaczęłam codziennie używać szczotki do układania włosów, bo tak mocno rozjaśniane kosmyki zaczęły mi się puszyć, i do tego wszystkiego dołożyłam stylizację na gorąco. Przy takim combo na rezultaty nie trzeba było długo czekać.

Pierwszy urwany przy nasadzie kosmyk włosów pojawił mi się przy przedziałku w poniedziałek, 13 września 2021 roku, o godzinie 11.37. Winę zwaliłam na malutką bratanicę, która poprzedniego dnia pociągnęła mnie za włosy, więc na pewno mi go wyrwała, ale potraktowałam to jako ostrzeżenie i w wyniku tego tragicznego poniedziałku zaczęłam używać nowości od Anwen – wcierki Grow Me Tender i odżywki Emolientowa Morela – i szybko się przekonałam, że to są złotka w płynnej postaci, bo włosy wyglądały cudnie, błyszczały i były sprężyste.

Niestety, tak mocno uwrażliwionych włosów nie da się niczym skleić, a ja nadal dzień w dzień używałam szczotki do układania włosów, więc kiedy w październiku, tuż przed wizytą u fryzjera, odkryłam kolejne dwa urwane pasma, postanowiłam, że koniec z rozjaśnianiem.
W styczniu miałam już przy przedziałku niemalże grzywkę, i to całkiem gęstą.

Zabrałam się wówczas poważnie za pielęgnację, żeby do lata ten uroczy irokez chociaż trochę odrósł, ale życie zrewidowało ponownie moje priorytety i pierwszy kwartał roku 2022 spędziłam, leżąc w łóżku z drutem w stopie, myjąc włosy raz na tydzień i trąc nimi o poduszkę w trakcie bezsennych nocy. W ten sposób tak je uwrażliwiłam, że te urwane w ogóle nie odrastały, tylko kruszyły się coraz bardziej w górę i w pewnym momencie wyglądałam jak hrabia Olaf z Serii Niefortunnych Zdarzeń, ale było mi wszystko jedno i zupełnie mi to nie przeszkadzało. Byleby tylko dało się związać i nara, na co komu maska do włosów, komu to potrzebne, liczy się tylko drut w stopie.

Ocknęłam się w maju, gdy, nadal przygnębiona, zaczęłam wynurzać się ze swej nory na słońce i przyjrzałam się swoim włosom, które nawet w pełnym słońcu nie błyszczały, było ich o połowę mniej, a to, co zostało, było cienkie, i jakby to określiła moja babcia, liche, niewyjściowe.
Wróciłam do wcierkowania, maskowania i olejowania, z cichą nadzieją, że przy regularnym stosowaniu jakoś to będzie.

Latem znów sobie trochę odpuściłam, bo postanowiłam przeżyć sequel Lata Życia, ale tym razem zabierałam ze sobą na wycieczki ulubione kosmetyki. Włosy zagęściły się przy nasadzie i centymetr po centymetrze zaczęły odrastać.

We wrześniu po powrocie z Grecji usiadłam na fryzjerskim fotelu i dokładnie zobaczyłam miejsce, w którym powinny zostać ścięte, ale nie odważyłam się na aż taką zmianę. Za to zrobiłam sobie curtain bangs, bo skoro wierzchnia warstwa włosów i tak już była tej długości, nie było mi żal długości.

Teraz, pół roku później, moje włosy nadal odrastają i niesamowicie mnie denerwują, bo już nie jest mi wszystko jedno, za to przypomniałam sobie, jak dobrze się czułam w długich, jasnych, gładkich włosach. Rozjaśnianie całości zamieniłam na delikatny balejaż ponad rok temu, bo z blondem rozstać się nie zamierzam, a w planach mam przerzucenie się z powrotem na farbę, gdy moje włosy będą już w stanie to znieść. Romansowałam w tym czasie z kilkoma seriami produktów do włosów, bo ciekawska ze mnie baba, a w kwestii pielęgnacji lubię różnorodność, ale zawsze kończyło się to powrotem do kosmetyków Anwen, do których mam pełne zaufanie – nie raz wyciągały mnie z czarnej włosowej dupy, nawet gdy stosowałam je nieregularnie – aż strach pomyśleć, co by było, gdybym stosowała je konsekwentnie przez cały rok. Może teraz bym nie jęczała o te sześć brakujących centymetrów.

Kosmetyki, które według mnie robią największą różnicę w pielęgnacji farbowanych na blond włosów to:

  • Wcierka Grow Me Tender (rozgrzewająca, zagęszcza włosy jak szalona, do tego odrastające włosy są takie jędrne!),
  • Szampon Hair Me More, który bardzo dobrze myje jak na myjadło bez SLS i świetnie odbija włosy u nasady (do tego odrost jest błyszczący!),
  • Odżywka Bee My Baby (wygładza i nabłyszcza włosy, używam jej w takie dni, w które nie zależy mi na objętości, tylko na blasku i miękkości, a do tego pachnie malinami)
  • Maska Winogrona i Keratyna (stawia moje włosy do pionu, robią się grubsze i mają większą objętość, a niezbyt się lubią z proteinami),
  • Odżywka bez spłukiwania Emolientowa Morela (coś pięknego, maleńkie ziarnko wystarcza na całe moje włosy, nabłyszcza je i pomaga w rozczesaniu, a po wysuszeniu wyglądają sto razy lepiej niż bez niej).

Jako że Anwen jest patronką tego wpisu, to mam dla was kod rabatowy.

TYPOWAK23 daje -20% na zakupy w sklepie KOSMETYKI ANWEN.

Bez obaw, zniżka działa na wszystkie kosmetyki, nie tylko te polecone przeze mnie, ale zwróćcie też uwagę na serum do końcówek Zielona Figa – to nowość w mojej pielęgnacji, więc jeszcze nie mogę jej polecać, ale po pierwszych kilku zastosowaniach już jestem dobrej myśli. I do tego jak pachnie! Jak słoneczny dzień na południu Francji <3

***

Czy ktoś z was może się pochwalić bardziej szaloną włosową historią? Udało wam się kiedyś zniszczyć włosy, bo nie ręka, odrosną? Jeśli tak, to bardzo ciekawa jestem, jak szybko wam odrosły, bo ja bym chciała teraz już, natychmiast, a to tak nie ma, niestety 🙂 Na szczęście obecnie mam dużą chęć o nie dbać i mam nadzieję, że utrzymam się w tym postanowieniu jak najdłużej 🙂