Słowem wstępu

Pierwszy raz zrobiłam je równo rok temu.

W kuchni po świętach i sylwestrze zalegało mi mnóstwo mandarynek, część już lekko podwiędniętych, od kilku dni szykowałam się do zrobienia z nimi porządku, zanim zaczęłyby zakładać własną kolonię i wystąpiłyby zbrojnie przeciwko mnie, obejmując we władanie południowy kraniec kuchni. Nie mogłam do tego dopuścić, ponieważ tamtą część mieszkania okupują już rzeczy, które kiedyś wykorzystam do projektów DIY, więc powstanie Wonnej Republiki Mandaryńskiej wywołałoby niechybnie wojnę domową.

Styczniowy humor miałam bardzo taki sobie, do tego uderzyłam się nogą o futrynę drzwi i mi spuchła, bardzo potrzebowałam zawinąć się w koc przed telewizorem i obejrzeć coś, co mnie chociaż trochę podniesie na duchu. Wybór Konrada, bo to on w takich momentach wybiera filmy (ja pewnie wybrałabym coś, co by mnie zdołowało jeszcze bardziej), padł na Sekretne życie Waltera Mitty z Benem Stillerem, którego przed tamtym seansem szczerze nie znosiłam, ponieważ kojarzył mi się z głupkowatymi komediami i żartami niskich lotów.

W filmie mama Waltera, cichego i wycofanego pracownika korporacji najniższego szczebla, za to z bogatą wyobraźnią i życiem wewnętrznym, piecze mu klementynkowe ciasto, które bohater otrzymuje od niej w najbardziej niespodziewanych momentach. Jako że kocham wszelakie ciasta, zarówno je jeść, jak i piec, od razu przykuło moją uwagę – pogodnie pomarańczowe, z bielutkim błyszczącym lukrem, z okrąglutkimi plasterkami klementynek na wierzchu, takie po prostu pełne miłości, choć niekiedy dla Waltera krępujące. Pomyślałam o tych hordach mandarynek, które krnąbrnie sobie leżały w kuchni, i że dobrze się składa, może coś z tego wyjdzie.

I wyszło coś takiego, że, drodzy państwo, upojona jak dzik w zaroślach tymi zapachami klementynkowymi, tym lukrem słodziutkim, uszczęśliwiona tworzeniem tego oto słonecznego krążka miłości, zapomniałam o bolącej nodze i stałam na niej przez cały proces, a to bardzo źle, bo następnego dnia okazało się, że stałam na złamanej i to poważnie, tylko mnie klementynki opętały swoimi okrąglutkimi brzuszkami i perspektywa kawałka słońca do kawy przez najbliższe dni.

A że najbardziej na świecie to ja lubię dzielić się szczęściem z najbliższymi ludźmi, wiosną i latem piekłam to ciasto na kempingu na Półwyspie Helskim, i każdego dnia było coraz to lepsze, coraz wilgotniejsze, i coraz milej się z nim siedziało o poranku z przyjaciółmi i patrzyło na błękitne morze.
Wszyscy nam zazdrościli.
W tym roku też będą.

***

Przepis

Ciasto:

4-5 klementynek (375 g) – mandarynek, małych pomarańczy, ja robiłam ze wszystkiego, chociaż to ostatnie ciasto jest z klementynek z Biedronki, tych z koszyczka, z listkami. Doskonale sprawdzą się te już nawet lekko podsuszone, z minimalną ilością soku, które kupiliście w grudniu, by ładnie wyglądały na stole, i tak sobie leżą od wielu tygodni – tylko waga musi się zgadzać. Nie próbujcie, tak jak ja, dać ich więcej, bo reszta składników nie uniesie tyle dobroci i wyjdzie wam omlet. Do tego ważne, byście ich spróbowali skórki, zanim zaczniecie je blendować – czasem zdarzają się odmiany, które mimo szorowania są bardzo gorzkie, bo gorycz jest w albedo, czyli w tej białej części, i nic się na to nie poradzi
4 jajka – najlepiej takie ani za duże, ani za małe, od szczęśliwej kurki, co kiedyś może nawet dostała do podziobania skórkę od mandarynki
100 g jogurtu greckiego – tu wielkiej filozofii nie ma, ze zwykłym też wyjdzie, tylko takim niezbyt wodnistym. Z reszty opakowania możecie sobie zrobić deserek z miodem i orzechami
115 g masła – czyli pół kostki i trochę
285 g mąki tortowej – to wychodzą takie 2 niecałe szklanki
225 g cukru – a tu wychodzi szklanka i dwie łyżki, i weź tu, człowieku, bądź mądry bez wagi
2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia – takie poważnie czubate, jak rozeźlony kogut, bo zabrałeś jajka jego ulubionej kurce
Sól do smaku – okazało się, że morskie powietrze sprawia, że ciasto nabiera charakteru, który w domu można zastąpić solą

Lukier:

Szklanka cukru pudru – no, jaka jest szklanka, każdy widzi
2-4 łyżki mleka – to w zależności od szklanki; teoretycznie powinny wyjść dwie, mnie wyszły cztery. A może to zależy od łyżki?

Kandyzowane klementynki:

100 g cukru – dla słodkości
100 ml wody – dla płynności
2 klementynki pokrojone w plastry – dla dekoracyjności

Poncz:

To, co zostało na patelni po kandydowaniu klementynek – szkoda marnować
Sok z połowy klementynki – żeby nie zastygł

Mój fotograf przeprasza za jakość zdjęcia, ale było ciemno, był poniedziałek, a nam się chciało jeść ciasto, a nie rozstawiać lampy.

Wykonanie (w kolejności pojawiania się na blacie kuchennym):

  1. Do żaroodpornej miski wrzuć porządnie wyszorowane klementynki/mandarynki w skórkach, czyli nieobrane, ponakłuwaj je widelcem albo pałeczką do ryżu, co masz pod ręką, jak zapomnisz, to nic, najwyżej trochę zachlapią mikrofalówkę. Wstaw je do wspomnianej mikrofalówki, i mikrofaluj w 800 W przez około 4 minuty. Możesz je też gotować w wodzie na płycie, ale to zejdzie zdecydowanie dłużej (około godziny). Odstaw je do ostygnięcia (całkowitego).
  2. Rozpuść masełko. Technika dowolna. Musi być w stanie płynnym niespienionym. Odstaw je do ostygnięcia.
  3. Obejrzyj 30-minutowy odcinek serialu, bo te cholerstwa długo stygną. Niech ostygnie.
  4. Klementynki przekrój, by sprawdzić, czy nie mają pestek, a następnie zblenduj na puree. Piękne puree.
  5. Nastaw piekarnik na 160 stopni góra dół.
  6. Do dużej miski wbij jajka i ubij je z cukrem na puszystą, jaśniutką masę. Taką, że aż sam puchniesz z dumy, jak na nią patrzysz. Wmiksuj w nie delikatnie rozpuszczone masło i jogurt, starając się nie stracić za dużo ich objętości (ale nie martw się, zawsze ją stracisz). Odstaw już mikser na bok, niech cię nie kusi z niego więcej odtąd korzystać, przygotuj szpatułkę albo dużą drewnianą łyżkę. Ręcznie wmieszaj w ciasto piękne klementynkowe puree.
  7. W oddzielnej misce wymieszaj mąkę z solą i proszkiem do pieczenia. Dodaj ją w trzech turach do mokrych składników i mieszaj tylko do połączenia się składników. Ciasto powinno wyjść dość gęste i niebywale pomarańczowe w kolorze.
  8. Tortownicę 24 cm lub jaką tam masz wyłóż papierem do pieczenia i wysmaruj masełkiem. Wlej do niej elegancko ciasto, wygładź powierzchnię szpatułką.
  9. Piecz przez 50 minut.
  10. Podczas pieczenia lepiej nie otwierać drzwiczek, tak jak przy biszkopcie, tak na wszelki wypadek. Jeśli ciasto za mocno spieka się z góry, można je przykryć folią aluminiową albo zestawić na niższy poziom.
  11. W tym czasie stawiamy na ogniu patelnię, na patelnię dajemy cukier i wodę w stosunku 1:1, a gdy zaczną bąbelkować, kładziemy na patelni plasterki klementynki i patrzymy przez około 10 minut, jak się pięknie kandyzują (w trakcie je przewracamy tyle razy, by były ładne, błyszczące, ale nie twarde i karmelizowane). Zdejmujemy je z patelni na papier do pieczenia (łatwo się wtedy odkleją, bo do dziś mam za mikrofalówką schowaną drewnianą deskę, na którą wyłożyłam pierwszą porcję, którą zrobiłam. Tak, plasterki nadal są do niej przyspawane). Do syropu pozostałego na patelni dodajemy sok z połowy klementynki, podgrzewamy, by się rozpuścił, i przelewamy do kubeczka – to będzie nasz poncz.
  12. Po upływie czasu pieczenia warto sprawdzić patyczkiem na środku, czy na pewno się dopiekło, i tu z doświadczenia wiem, że wykałaczka to za mało, najlepiej to robić patyczkiem do szaszłyków, bo dociera do dna. Jeśli na patyczku zostaje jeszcze trochę ciasta, można wydłużyć czas pieczenia o 10 minut.
  13. Ciasto najlepiej studzić w foremce i postarać się jak najdłużej nie wyciągać go z piekarnika, żeby biedne nie doznało szoku (po wcześniejszym wyłączeniu go, oczywiście).
  14. Wystudzone ciasto artystycznie nakłuwamy, a w nakłucia staramy się wprowadzić jak najwięcej ponczu, trochę oczywiście spłynie po bokach, ale nie szkodzi. I tak jest bardzo wilgotne.
  15. Cukier puder mieszamy z dwiema łyżkami mleka, jeśli trzeba, dodajemy po ociupince mleka więcej, by wyszedł nam gęsty, lśniący, ale łatwy do rozprowadzenia lukier. Dekorujemy nim ciasto, powinien się sam ładnie wypoziomować i filmowo spłynąć w niektórych miejscach po bokach. Na wierzchu układamy kandyzowane plasterki – najlepiej wyglądają rozłożone nierównomiernie, na szczęście lukier dużo wybacza i można poprawić na nim ewentualne błędy w dekoracji, a potem wyrównać go palcem namoczonym w wodzie.
  16. I pozostaje poczekać, aż lukier zastygnie. W tym czasie można zrobić listę ludzi, którym chcemy podarować trochę słońca zamkniętego w kawałku ciasta. Żeby im też zrobiło się weselej.

Cały proces możecie zobaczyć na mojej instagramowej rolce.

Jak uniknąć zakalca

  1. Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej. Jajka, masło, jogurt, szczególnie puree. Ostatnio dodałam je ciepłe i co prawda ciasto nadal było smaczne, ale struktura już zdecydowanie nie ta…
  2. W tym przypadku warto trzymać się proporcji i nie dodawać, jak ja, 600 g puree klementynkowego, bo powinno wyjść lepsze, albo 6 jajek zamiast 4, bo w innym przepisie tak było.
  3. Nie pomijać proszku do pieczenia.
  4. Kolejność dodawania składników ma znaczenie – najlepiej najpierw połączyć ze sobą składniki mokre, oddzielnie suche, a potem delikatnie, ręcznie je ze sobą zmieszać. Ja w rolce na Instagramie zmieszałam je mikserem, bo zapomniałam o tym, ale następnym razem się poprawię.
  5. Nie wyciągać ciasta z piekarnika od razu po upływie czasu pieczenia – trzeba dać mu odpocząć, by nie doznało szoku, szczególnie po zmianie klimatu z gorącego piekarnika na zimną kuchnię. Zupełnie jakby właśnie wróciło do Polski z Zanzibaru. Każdy byłby nieszczęśliwy.
  6. Ponczem nasączamy wystudzone ciasto, tak przynajmniej radzą w internecie.
  7. I ostatnia rada, ale najważniejsza: obejrzałam kilkanaście zdjęć tego ciasta w internecie i uwierzcie mi, ono po prostu ma taką strukturę – miękką, wilgotną, w niektórych miejscach bardziej, w innych mniej. Nic mu to nie odejmuje, a nawet dodaje, bo jest świeże nawet po kilku dniach 🙂