Dawno, dawno temu, tak dawno, że nosiłam jeszcze balejaż, wyszarpaną grzywkę, malowałam oczy dookoła czarną kredką i nie zmywałam makijażu na noc (bo w jakiejś gazecie przeczytałam, że Heidi Klum go nie zmywa, i rano ma piękne smoky eyes), pracowałam jako hostessa w galerii handlowej, w jednych z delikatesów aspirujących do miana luksusowych.
Był to drugi tydzień pracy. Stałam przy półce z kawą, w rękach trzymając opakowanie kawy znanej marki (o wyjątkowym aromacie! polecanej przez baristów! zbieranej przez kolumbijskie dziewice! drugi najlepszy produkt Kolumbii!), i płakałam.
Nie dlatego, że na stopach zaczęły mi się robić pęcherze od niebotycznie wysokich szpilek, bo jakaś dobra dusza mi powiedziała, że jak hostessowanie, to koniecznie szpilki, a ja posłuchałam i oto od pięciu godzin chybotałam się na tanich obcasach z sieciówki z trzema literami w nazwie.
Nie dlatego, że od godziny dwunastej sprzedałam zaledwie dwie kawy, a było już grubo po siedemnastej, więc przeczuwałam nieuchronny koniec mojej kariery w handlu.
I również nie dlatego, że jakaś starsza pani mnie opieprzyła, że ją zaczepiam, bo ona pije tylko rozpuszczalną z Biedronki, która jest równie dobra, a trzy razy tańsza, ale jak dam jej kawę za darmo, to może spróbuje.
Płakałam, bo poprzedniego wieczoru dowiedziałam się o zdradzie.
Historia tak stara jak świat i tak banalna jak polska komedia romantyczna, ostatecznie nie zostawiła w moim serduszku nawet śladu, więc nie ma sensu poświęcać jej ani słowa więcej. Ale wtedy taka nie była. Kiedy ma się osiemnaście lat, hormonalny haj i nagle spada się z himalajów szczęścia w otchłań rozpaczy, płacz przy półce z kawą jest w zupełności zrozumiały.
Dyskretnie ocierałam łzy rękawem białej koszuli, na którym z każdym pociągnięciem powiększała się czarna od taniego tuszu plama, i pociągałam nosem. Starałam się dzielnie stawić czoła kolejnym klientom, którzy mijali mnie w drodze na dział mięsny, ale co chwila dopadała mnie okrutna rzeczywistość (“Jak on mógł! Jak on mógł!”) i kolejne łzy ściekały mi policzkach. Ścierałam je na nowo i znów starałam się wzniecić w sobie gniew, butnie patrząc się przed siebie i obrzucając pogardliwym spojrzeniem kartonowego kucharza z pobliskiego standu, którego obrałam sobie za cel jako jedynego w pobliżu przedstawiciela znienawidzonego przeze mnie od niedawna rodzaju męskiego.
Nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy tego dnia, czy w końcu nie uciekłabym z miejsca pracy i nie biegła przed siebie do utraty przytomności (czyli bardzo krótko, bo nigdy nie potrafiłam biegać), gdyby nie to, że nagle poczułam na sobie czyjś wzrok. Obróciłam głowę w prawo i pomiędzy żółtymi opakowaniami Nesquików napotkałam spojrzenie dwóch wielkich, błękitnych oczu.
Po chwili oczy znikły i z następnej alejki wyłoniła się ich właścicielka, dziewczyna o pięknych, długich, lekko rudawych włosach, z zawieszoną na szyi tacą, na której stały (nowej generacji! świeżość non stop przez dwa tygodnie!) odświeżacze powietrza.
– Idziesz na papierosa? – zapytała bez zbędnych ceregieli.
Na zapleczu sklepu, wciśnięta w kąt pomiędzy kartonami po proszkach do prania, starymi mopami i zwojami folii bąbelkowej, od jednego chlipnięcia do drugiego opowiedziałam zupełnie nieznajomej dziewczynie swoją historię. Ona tylko patrzyła na mnie i słuchała, co jakiś czas zaciągając się papierosem z godną podziwu, jak na szesnastolatkę, wprawą. Prawie się nie krzywiła.
Gdy zakończyłam swoją opowieść, zgasiła go, pocierając nim kilkukrotnie o ścianę magazynu, i po prostu powiedziała:
– A to chuj.
I wzięła moje kawy, zostawiając mnie samą, bym trochę ochłonęła. Gdy wróciłam na sklep, okazało się, że zdążyła już sprzedać cztery opakowania i właśnie sprzedawała piąte. Zrobiła to dla zupełnie obcej, spłakanej dziewczyny, by ta nie miała potem problemów w pracy.
W pracy, w której nie pojawiłam się nigdy więcej, bo naprawdę nie nadawałam się do pracy w handlu.
***
Gdy tego wieczora leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit nad swoją głową, próbując bez powodzenia pozbierać kawałki mojego złamanego serca, które już od doby było rozpadnięte na więcej kawałków niż bohaterka 50 twarzy Greya w chwili orgazmu, ciszę przeszył dźwięk przychodzącego sms-a.
Od niego.
– Możemy się spotkać, pogadać?
– Pff. Nie.
Dziesięć minut później komórka zawibrowała ponownie. Sms. Od nieznanego numeru.
Cześć, tu Kamil! Miło Cię było dzisiaj poznać. Nie mogę o Tobie zapomnieć. Może chcesz się spotkać? :* :* :*
Chwilę później przyszedł kolejny:
To ja, Kamila. Wzięłam dziś od ciebie numer, pamiętasz? Sprzedałam jeszcze sześć kaw! Poprzedniego sms-a napisałam specjalnie. Mam nadzieję, że ten kretyn go zobaczy. A tego wykasuj na wszelki wypadek. No, widzimy się jutro! Buzi!
Nawet nie pamiętam, czy zadziałało.
***
Dziś napisałam do Kamili, bo w październiku wybieramy się do Porto i będę miała okazję zobaczyć jej maleńką córeczkę. I mam nadzieję wypić z nią morze wina. Z Kamilą, nie z córeczką. Z nią wypijemy za 18 lat. A wy pamiętajcie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Banał, wiem. Ale po tamtym bólu, tym rozdzierającym moje serce największym na świecie bólu, nie pozostał we mnie nawet ślad. Ale został mi ktoś, kogo poznałam w tej biedzie.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, że tak powiem. Na zakończenie tego festiwalu banałów.