Obudziłam się wczoraj rano około ósmej. Wytknęłam rozczochraną głowę spod kołdry, a zamazany snem obraz powoli się wyostrzał. Mieszkanie zalane było słonecznym światłem. Tym światłem, którego, zdawałoby się, nie widziałam od wieków i prawie zapomniałam, że w ogóle istnieje. Tak samo, jak zapominam, że zawsze po zimie przychodzi wiosna.
I co roku cieszę się równie szaleńczo, gdy nastaje ten dzień.
Pierwszy ciepły dzień w roku.
Co prawda termometr wskazywał zaledwie (a może aż?) sześć stopni, a prognoza pogody twierdziła, że w ciągu dnia temperatura może wzrośnie do dziesięciu, ale niech pierwszy rzuci wełnianą czapką ten, kto przy takich temperaturach nie grzebał w szafie w poszukiwaniu lekkiej kurtki.
Słońce wołało mnie zza okna, radośnie odbijając się w szybie, znacząc podłogę tańczącymi plamkami. Prawie wyskoczyłam z łóżka, co w ostatnich miesiącach zdarzało się rzadko. Konrad, który wstał chwilę przede mną, podał mi kubek z gorącą kawą i powiedział:
– Zjedzmy coś na szybko i pojedźmy gdzieś. Gdziekolwiek. Na spacer, połapać trochę słońca. Co się będziemy w domu kisić.
Pojechaliśmy na plażę. Wysiedliśmy z autobusu, trzymając się za ręce. Poszliśmy drogą wzdłuż leśnego zagajnika, oddzielającego plażę od reszty miasta. Ptaki w jeszcze łysych koronach drzew darły się jak oszalałe i w ogóle im się nie dziwiłam, bo sama też miałam ochotę krzyczeć z radości. Czy to nie piękne, że co roku można na nowo odkrywać pierwszy ciepły dzień? Jakby się człowiek na nowo zakochiwał w świecie.
Na chwilę zatrzymaliśmy się na tarasie, z którego rozlegał się widok na zamarznięte jeszcze jezioro. Nad brzegiem spacerowali ludzie, którzy tak samo jako my wylegli z domów na pierwsze zawołanie wiosny. Jeszcze ubrani w zimowe płaszcze, jeszcze owinięci szalikami (mądrzejsi niż ja, którą ten dzień zupełnie rozchełstał i pozbawił szalika), ale już pełni nadziei chwytali ten słoneczny, błękitny dzień i rozgrzewali na nowo swoje znużone ciemnymi dniami serca.
Obok przejechał rowerzysta, wołając do nas wesoło:
– Dzień dobry!
I ten dzień rzeczywiście był dobry. Ślizgaliśmy się po zamarzniętym jeziorze, a w ślad za nami poszli kolejni dorośli (którzy do tej pory tylko pilnowali z brzegu swoich dzieci), śmiejąc się i próbując złapać równowagę. Gdy zgłodnieliśmy, zaszliśmy na obiad do działającej poza sezonem restauracji. W środku kłębił się tłum ludzi, oczekujących na miejsce przy stoliku. A my? Usiedliśmy przy jednym z czterech stolików na zewnątrz. W środku lutego. Zamówiliśmy białe wino i krewetki, a w kieliszkach odbijały się otaczające nas drzewa.
Wystarczyło zamknąć oczy, by przenieść się na chwilę zupełnie gdzie indziej – do Włoch, na Lazurowe Wybrzeże…
Ale wcale nie trzeba się było nigdzie przenosić.
Marzymy o odległych miejscach, długich wakacjach i urlopach, a czasami wystarczy autobus na miejską plażę w pierwszy słoneczny dzień albo jednodniowy wypad nad morze w ostatni ciepły dzień roku, żeby poczuć, że człowiek znów żyje.
Cieszcie się każdym dniem i próbujcie zamieniać zwykłą codzienność w niezwykłą codzienność. Wystarczy odrobina chęci i nawet 16 lutego można zamienić w pierwszy ciepły dzień.