Sierpień

Nie byłam tam od 7 miesięcy.

Wysiadając z samochodu, za blokiem zobaczyłam łąkę, która wyrastała tam każdego lata. W samym środku miasta, na przekór wybudowanym pośrodku niej szkaradnym budynkom usługowym, które przesłaniały widok z maleńkiego balkonu na pierwszym piętrze, przypominała, co tu kiedyś było. Rozległe przestrzenie, porośnięte roślinami na wysokość dziecka, i dziesięciopiętrowe bloki postawione tak, by wszędzie dochodziło światło. Dziś w każdy możliwy zakamarek jest coś wciśnięte. Przystanek autobusowy, gabinet specjalisty, pizzeria. Apteka.
A łąka każdego lata i tak stara się odzyskać zagrabione jej tereny.

Gdy byłam tu ostatni raz, na miejscu łąki było ściernisko skute mrozem, które chrzęściło pod stopami, gdy dziesiąty raz okrążałam blok, w durnej nadziei, że ukoi to moje myśli. Był późny wieczór i śnieg padał niemrawo, pamiętam, bo zadzierałam wysoko głowę i wpatrywałam się w światło ulicznych lamp, tych samych, które wiele lat wcześniej, wpadając przez okno, łagodnie oświetlały małą dziewczynkę leżącą pod pierzyną i nasłuchującą dźwięków miasta, zupełnie do nich nieprzywykłą. To karetki tak wyją, bo tu zaraz jest szpital – mówiła babcia, siadając na brzegu łóżka i wymieniając ciepłą herbatę na gorącą na moim stoliku – Ratują ludzi, to dobry dźwięk.

– Już nie sięgała – mówię, stojąc w korytarzu i wlepiając pusty wzrok w boazerię.
– Co? – pyta tata.
– Już nie sięgała do lustra, zrobiła się za mała – mówię. – Sięgała tylko trochę i nie mogła się obejrzeć. Kiedyś poprosiła mnie, bym jej przywiozła lustro, by mogła zobaczyć jak wygląda, cała, na starość, bo nie wiedziała, nie sięgała.
– Gdybym wiedział, to bym jej przecież je przywiózł – mówi cicho tata.
– Wiem – odpowiadam. – Ale ja nic z tym nie zrobiłam.

***

Zaglądam do szafy w przedpokoju, tej zamykanej na kluczyk i złożoną na sześć kartkę z kalendarza 1994. Zanurzam rękę w ostatnich ubraniach, tych, których z jakiegoś powodu tata nie wyrzucił.

– Jedwab? – dziwię się i wyciągam delikatną w dotyku, pięknie uszytą prostą sukienkę w kolorze zgaszonej czerwieni. – Babcia nosiła jedwabne sukienki?
– Babcia? – pyta tata, gdzieś z kuchni. Odchodzi od okna i wychyla się do mnie przez futrynę, żeby sprawdzić, o co pytam. – Ach to! To suknia ślubna twojej mamy. Z domu mody Telimena. Zostawiła ją u babci, a ta przefarbowała ją na czerwono, by w niej chodzić na dancingi. Taka była.

Głaszczę materiał, próbuję go sobie wyobrazić w chwilach świetności, delikatnie złamana biel, toczek na głowie, ciemne włosy, widzę ją w głowie na czarno-białych zdjęciach ślubnych, których dużo w szufladzie z pamiątkami. Czuję ukłucie złości, gdy widzę tę czerwień zamiast bieli. Taka szkoda. Chociaż dzięki temu w ręku mam historię dwóch kobiet, dzięki których jestem, a nie tylko jednej. Taka tam kolej losu.

***

Już niewiele jej tu zostało. Zamaszyste pismo na skrawku kartki, leżące na lynoleum w małym pokoiku. Rozpadające się w rękach koszule nocne obszyte spróchniałą koronką, które trzymała w wersalce. Te w lepszym stanie oddała mi, kiedy dowiedziała się, że zamieszkałam z kawalerem. I kiedy przetrawiła już, że zrobiłam to przed ślubem.
Przynajmniej wysoki jest, nie jakiś chłyst.
Tony zakurzonych kasztanów, odkryte przeze mnie za kanapą. Resztki jej zapachu wciśnięte w zakurzone kąty. Zaproszenia do przedszkola na dzień babci, wypisane krzywo kredkami Bambino, walające się na dnie szuflady. Zdjęcie na szafce. Patrzy na mnie z niego poważnie, zaciskając ręce na parasolce. Rzadko kiedy się uśmiechała do zdjęć, nawet pozując z wnukami. Za to zawsze wychodziła na powitanie, wołając mnie zdrobniałym imieniem już na klatce, za nią na klatkę wpadał dźwięk spikera w telewizorze, i zawsze się ze mną żegnała w nieskończoność, a potem jeszcze odsuwała w kuchni firankę i machała, gdy odchodziłam chodnikiem. W ostatnich miesiącach nie pojawiała się w oknie, chociaż odwracałam się przez ramię wiele razy, czekając, aż firanka się poruszy.

Większość niej zabrałam ze sobą w styczniu. Kryształową popielniczkę; ostrzałkę do noży, która przytrzymywała okno w kuchni, gdy babcia kopciła; cukiernicę, której połowę wsypywała mi do gorącej herbaty. Potem poprosiłam tylko, by odłożyli dla mnie jeden sweter, taki pstrokaty, fioletowy, brzydki, jak lubię.

***

Na dnie wanny leżą fragmenty szafki na mydło i pusta butelka po ziołowym szamponie. Widzę ją siedzącą w wannie, chude plecy, pianę na włosach delikatnych jak u dziecka, chodzącą, coraz wolniej i wolniej, z kuchni do pokoju.

Przesuwam kredens. Przesuwam szafę. Nie chcą się ruszyć, ich nóżki są wtopione w linoleum od wielu lat, nie wolno ich ruszać. Nie przesadza się starych drzew. I ludzi. I, jak widać, rzeczy. Napinam mięśnie i ciągnę z całych sił.

Wreszcie, po chwili, puszczają.

7 miesięcy wcześniej

Siedzę na fotelu w nogach kanapy.

Wiatr wpadający przez uchylone drzwi balkonu na pierwszym piętrze bawi się ażurową firanką, a podłogę z linoleum, która w czasach świetności miała przypominać drewniany parkiet, przecinają na skos dwa pasma światła. Jeden szerszy, drugi węższy. Słońce wpadające przez niedociągnięte zasłony. Oba sięgają pięknego, starego kredensu, którego szuflady od zawsze wypełnione były dla mnie tajemnicami. Raz czy dwa babcia wyciągnęła z jednej z ciężkich szuflad plik czarno-białych zdjęć, by je ze mną przejrzeć, ale zawsze robiła to niechętnie. Nie lubi siebie na zdjęciach. W domu w szufladzie ze zdjęciami, w albumie z brązowymi okładkami jest zdjęcie z jakiegoś przyjęcia, na którym babcia w świeżej trwałej siedzi obok stryjka Albina. 

Jej twarz jest zamazana niebieskim długopisem. 

Piękny kredens, jeden z tych prlowskich mebli o prostych kształtach, zastawiony jest zdjęciami wnuków i prawnuków.

Na zdjęciu najbardziej na prawo, w fioletowym swetrze z żółtym trójkątem, jestem ja. Kiedyś, wydaje mi się, to było jedyne zdjęcie u babci, które trzymała w przezroczystym wazonie. Dziś jest w nim wyblakły obrazek z wizerunkiem Jezusa. Dziś zdjęcia tych wszystkich prawnuków ledwo się na kredensie mieszczą.

Moje zdjęcie z pierwszej klasy zrobione jest tak, że z któregokolwiek miejsca w pokoju się na nie spojrzy, napotka się mój wzrok. Patrzymy się więc na siebie – sześcioletnia ja, uśmiechnięta od niechcenia, właśnie wypożyczyłam kolejnych pięć książek z biblioteki i nie mogę się doczekać, aż wrócę do domu, by je przeczytać, i trzydziestotrzyletnia ja, ze zaschniętymi (tylko na chwilę) zaciekami tuszu do rzęs na policzkach, nasłuchująca każdego oddechu z drugiej strony kanapy.

Jest. Ciężki i świszczący, ale jest.

Wycieram sobie policzki papierowym ręcznikiem, zgniatam go i wynoszę do kuchni, do śmietnika pod zlewem. 

Siadam znów w fotelu, dokładnie pod zdjęciem mojej sześcioletniej mamy. Babcia zawsze mówiła, że jestem wykapana Elżunia. 

Wyciągam z kredensu dwa pożółkłe woreczki ze zdjęciami. Szukam ich przez chwilę, ręce mi się trzęsą, bo mam wrażenie, że popełniam świętokradztwo, a babcia za chwilę się podniesie i zapyta, dlaczego przeszukuję jej kredens.

Znajduję je w końcu w ostatniej szufladzie, tej z urwaną rączką, niezasuniętej do końca. Przez jedno mgnienie oka jestem pewna, że tych zdjęć tam nie ma, że widniejący na nich ludzie na zawsze znikną, rozpłyną się w powietrzu, że ktoś ukradł te zdjęcia, chcąc usunąć wszelkie ślady ich istnienia.

Ale są. Siadam na podłodze i je oglądam.
Zdjęcie po zdjęciu.
Jedno wkładam sobie do kieszeni, wstaję, otrzepuję z kurzu kolana i znów siadam w fotelu.
Zerkam na kanapę.
Nie zauważyła, że grzebałam.
Chciałabym, żeby zauważyła.

Maj

Wracają do mnie myśli.

Wraz z ustępującym bólem, z mniejszą ilością uwagi poświęconej mojemu ciału, stopie, którą złamałam kilka dni po pogrzebie, z głową przepełnioną smutkiem za szybko wstając z łóżka, jedna za drugą pojawiają się myśli, upchnięte dotychczas w najdalszy kąt mojej głowy i przykryte ciężką pierzyną, pod którą ciężko oddychać, gdy zegar z kukułką wybija północ w małym salonie na Dworcowej, w ciszy przerywanej jedynie chrapaniem po drugiej stronie łóżka. Skądś jedzie karetka na sygnale. Przypominam sobie, że to dobry dźwięk. Ratują ludzi.

Dziś sygnały karetek odbijają się od pustych ścian coraz bardziej martwego mieszkania, powoli pozbawianego kawałek po kawałku jego istoty. Kanapa wyłożona starymi kocami, która w mojej wyobraźni ma jeszcze ciepłe wgłębienie pozostawione przez umęczone ciało, zaraz pójdzie na śmietnik. Jak tylko ktoś z nas się zdecyduje w końcu tam zajrzeć. Najlepiej oczywiście, bym to była ja, dlatego mieszkanie pod numerem czwartym czeka i czeka, na tę, która jest pod ręką, która obiecała, która sobie z tym poradzi, Jak dla mnie może czekać w nieskończoność, aż na świecie zostaną tylko karaluchy i stare, zniszczone linoleum udające w latach świetności dębowe deski.

Kilka dni temu zaczęłam myśleć. Przed snem.

Tęsknić.

Wyobrażać ją sobie, jak stoi na klatce, a ja uciekam przed nią, bo ona nie może się rozstać, chce się żegnać w nieskończoność.

Jak wychodząc z klatki odwracam się i czekam, aż uniesie się firanka w małym pokoiku i duża, sękata ręka zacznie mi machać, jak to robiła przez 30 lat.

Od kilku miesięcy nie pojawiała się w oknie.
Myślałam o tym, że jest za słaba, by tak szybko podejść po zamknięciu drzwi. Może pojawiała się tam, gdy mojego samochodu już dawno nie było, gdy wracałam do swojego życia, z którego poświęcałam jej tylko mgnienia oka, gdy zadzwoniła. Wiedząc, że gdy tylko zatęsknię, będzie kilometr ode mnie.

Ostatnio nie pozwalałam sobie na tęsknienie. Oglądałam, usilnie bezrefleksyjnie, jak się starzeje, jak zaciska pięści w zrezygnowanej już złości, jak przykłada dłoń do głowy, próbując sobie przypomnieć, co chciała mi powiedzieć i gdzie schowała dla mnie baryłki. Udawałam, że nie widzę pasków od szlafroka, którymi związywała sobie nogi na wysokości kolan, by jej się nie rozjechały. Wesoło zbywałam jej opowieści o starym ciele, wypełnione nadzieją, że jakimś magicznym sposobem puste skórzane worki po jej piersiach wypełniają się znów tłuszczem, gdy zamieniłyśmy się rolami i teraz to ja stałam się opiekunką. To ja zerkałam przez drzwi łazienki, czy na pewno wszystko jest dobrze.

Lecą mi łzy, a siedzę w kawiarni, pijąc herbatę o smaku brzoskwiniowego ponczu. Obok mnie ludzie z uniwersytetu bardzo głośno dyskutują o konferencji, a mi słone gile spływają do ust. Nie mam chusteczki i nie chcę, by ktoś do mnie podchodził.

Na szczęście, gdy podnoszę wzrok, nikt na mnie nie patrzy, więc ze spuszczoną głową i ręką zasłaniającą nos idę po serwetki.

Dziś śniły mi się moje stopy całe w czarnej ziemi, z ziemią pod paznokciami barwiącą je od spodu na czarno. Obudziłam się w łóżku z takimi i przypomniałam sobie pusty grób na jakimś nieznanym mi cmentarzu, z pochylonym do przodu szarym nagrobkiem, w którym stałam w białej koszuli nocnej z łopatą, otoczona przez ludzi. Kopałam grób swojej babci. 

Mam wyrzuty sumienia, że od dnia pogrzebu u niej nie byłam. Już dawno mogłam być, chodzę przecież już całkiem nieźle, z łatwością pokonałabym odległość od bramki w lesie do miejsca pod tują, przecież od urodzenia odwiedzałam tam dziadka.

Kiedyś będę musiała się z tym zmierzyć. Z babcią istniejącą tylko na białej tabliczce z czarną obwódką, którą widziałam pierwszy raz przez szklane drzwi domu pogrzebowego. Na stoliku obok leżała tabliczka z dziadkiem. Odbijała wpadające do środka światło, jakby zadowolona, że po czterdziestu dwóch latach więcej nie będzie sama.

Listopad

Siedzimy na ławeczce w popołudniowym słońcu.
Wyciągam rękę i poprawiam świeże gałązki sosny, jegliwie, które dla mojej babci stawało się zawsze o tej porze roku, gdy trzeba było przygotować grób dziadka na Wszystkich Świętych, najważniejszą rzeczą na świecie. Kilka kamiennych krzyży dalej dalej starszy pan w czarnej jesionce stoi pochylony nad jeszcze starszym grobem. Ręce mu się tak trzęsą, że ledwo daje radę zapalić zapałką znicz.

– Wiesz, że po co się nakłada duże czarne okulary przeciwsłoneczne na cmentarz? Żeby nie trzeba było się malować – mówi Konrad, ścierając kciukiem czarną łzę z mojego policzka.
– Nie miałam zamiaru płakać – odpowiadam, trochę smutno, a trochę nie.
– Mhm – odmrukuje Konrad. Patrzymy w milczeniu, czy znicze równo się palą.

Ten duży to trzeba jednak chyba bardziej na środek.