Dom

Telefon wibruje punkt piąta.
Zwijam się w kłębek pod kołdrą, bez otwierania oczu pocierając zziębnięty nos. Łapiąc jeszcze resztki snu, na wpół świadomie, jak każdego poranka, muszę podjąć decyzję. Co wolę.
Jeszcze godzinę snu czy gorącą kąpiel i świeżo umyte włosy.
Po kilku minutach analizy po omacku wstaję z łóżka, potykam się o porozrzucane na ziemi części garderoby, kubki po kakao i na wpół przeczytane książki Stephena Kinga, i macając powietrze przed sobą, w końcu w ciemności natrafiam na klamkę.
Po cichutku otwieram drzwi, przechodzę przez pokój komputerowy i skręcam w lewo, wprost do łazienki.
Tu dopiero zapalam światło, które razi mnie tak, że z przymkniętymi oczami zamykam odpływ w wannie i i zaczynam nalewać gorącej wody. Siadam na toalecie.
Natychmiast rozlega się drapanie w drzwi i gniewny miaukot.
Wstaję, otwieram drzwi, wpuszczam kota do środka, zamykam drzwi i wracam się wysikać. Kot wskakuje mi na kolana, zwija się w kłębek i mruczy na powitanie.
I tak sobie siedzimy we dwoje.

Po chwili wspólnej kontemplacji zrzucam kota z kolan, bo lubię leżeć w wannie od początku nalewania wody, gdy całe moje ciało powoli obmywa gorąca woda z pianą, a on, przyzwyczajony do naszej rutyny, idzie miękko w okolice kuwety, popatrzeć mi stamtąd z miłością w oczy bądź porannie się posilić.

Leżę w wannie, jest mi ciepło i błogo. Gdy woda zaczyna sięgać mi do twarzy, podnoszę się i patrzę na mały budzik stojący przy lustrze: 5:35. Sięgam po szampon Dove, ten o zapachu czystości. Kot wskakuje na wannę, sprawdzić, czy na pewno ze mną wszystko w porządku, bo kto to widział, żeby z własnej nieprzymuszonej woli siedzieć tak długo w tym wstrętnym mokrym czymś. Paca łapą pianę na moich włosach i wzdycha bez zrozumienia.

Po przejrzeniu w głowie planu lekcji przypominam sobie, że mam dzisiaj wuef, więc golę nogi i pachy maszynką mamy, która leży na cembrowinie. Tak, tą, której nie wolno mi używać. Wypłukuję z niej włosy i odkładam na miejsce, chociaż wiem, że i tak zauważy i będzie zła, a ja będę udawała, że to nie ja. To taka nasza tradycja.

Kot nagle drze się pod drzwiami, żeby go wypuścić, bo ma pilne sprawy do załatwienia w innej części mieszkania, więc nie wycierając się, wychodzę z wanny, zalewając wszystko dookoła, uchylam mu drzwi i wracam do wanny zmyć odżywkę. Podłoga wyschnie sama.

***

Z mokrymi włosami i w szlafroku mamy, który najpewniej wkrótce porzucę na łóżku w swoim pokoju, zapalam w kuchni światło, wyjmuję z lodówki dwa jajka, z półki nad mikrofalówką kromkę razowego chleba. Gotuję wodę na dwie rozpuszczalne kawy, bo może, zanim wyjdę, wstanie tata, a wtedy zdążę przez parę minut posiedzieć z nim przed tv i obejrzeć fragment jakiegoś starego filmu, które zwykle puszczają o tej porze.

Smażę na żeliwnej patelni dwukolorową jajecznicę (najpierw musi ściąć się białko i dopiero potem można to wszystko podziabać) z dwóch jajek. Większość z nich przywiera do dna, więc tak naprawdę wychodzi trzykolorowa jajecznica z jednego jajka – to dobrze, bo ostatnio ktoś w szkole mi powiedział, że odstaje mi brzuch nad paskiem moich jeansów. Zjadam jajecznicę z łyżką majonezu, zagryzam pomidorem i kromką razowego chleba. Chleb jest bez masła.

Widzę przez okno, że zaczyna szarzeć. Wracam do pokoju, wciągam jeansy biodrówki z nogawkami postrzępionymi od powłóczenia nogami, bluzkę w paski i wybieram się na wycieczkę do szuflady taty, z której kradnę parę czarnych skarpetek. Trzecią w tym tygodniu.

Wybija 6:15, więc zaczynam się spieszyć. Idę do łazienki wysuszyć włosy z głową w dół, to ostatni krzyk mody, mają być wtedy odbite od nasady – i klnę, bo wlazłam suchymi skarpetkami prosto w kałużę wody przy wannie, która sama nie wyschła. Na szybko obrysowuję oczy czarną kredką, splatam włosy w warkocz i myję zęby. 6:35 to już nie przelewki. Biegnę do pokoju po plecak, wrzucam do niego pamiętnik, dwie książki i jeden zeszyt – będzie musiał mi na dziś wystarczyć, swoją nową empetrójkę, słuchawki i książkę, w przedpokoju wkładam czarne halówki z chińczyka, które są przecież równie dobre co conversy. A może to były trapery z chińczyka, równie dobre co martensy. Narzucam na siebie kusą kurtkę z futrzanym kapturem i chustę, i jeszcze mam sekundę, by przywitać się z tatą, który zaspany staje w drzwiach, by mi dać 10 zł na coś w szkolnym sklepiku. Zanim trzasną za mną drzwi, zdążę jeszcze uchwycić jednym uchem wrzask: Kurwa, kto tu tak nalał?!.

Autobus

Na przystanku, w tej lutowej porannej szarości, stoi kilka osób, więc gdy wybiegam z rozchełstaną chustą zza muru okalającego kościół, oddycham z ulgą. Autobus o 6:45, ten, na który mam miesięczny, jeszcze nie przyjechał, a więc nie będę musiała jechać tym o 7:01 i wydawać na bilet całych pięciu złotych z mojego kieszonkowego.

O tej porze niezbyt można wybrzydzać, jeśli chodzi o miejsce, więc po pokazaniu kierowcy biletu w plastikowej niebieskiej ramce, zajmuję pierwsze wolne z brzegu i odcinam się od świata słuchawkami.
Mijamy skute mrozem pola, wyłaniające się pod pierwszymi promieniami słońca. Na kolejnych wiejskich przystankach do autobusu wsypują się kolejni ubrani na szaro ludzie, zmierzający w sobie tylko znanym kierunku. Ale pewnie do pracy.
Mijamy skute mrozem mrozem drzewa, zza drzew wyłania się skąpane pierwszymi promieniami słońca miasto. Na przystankach w mieście z autobusu wysypują się ubrani na szaro ludzie, zmierzający w tylko sobie znanym kierunku. Ale pewnie do pracy.
Mój przystanek jest ostatni, to dworzec – rok później będę wysiadała na przystanku w centrum i biegła na przełaj przez trawniki przy Mcdonaldsie, ślizgając się na łatach lodu, by zdążyć wsiąść w miejski o 7:29, którym jeździ pewien wysoki blondyn z I e. Ale to dopiero za rok, póki co jeszcze nie zgłupiałam.

Z dworca, na którym wysiadam o 7:35, do szkoły mam jeszcze 10-15 minut marszem, zależy, jak mi się chce. Nadal jest ciemno, bo chociaż już słońce wstało, niebo pokrywają kłębiaste ciemne chmury, które doskonale komponują się z moją nastoletnią melancholią. Ja jestem nastoletnia i moja melancholia też, podobno urodziła się tego samego dnia co ja, mama mówi, że od samego początku siedziałam w wózku cicho i z chmurną miną, a jej koleżanki zazdrościły jej takiej spokojnej córki. Ale teraz melancholię trzeba schować, więc przełączam na empetrójce dwa utwory naprzód i włączam Sum 41, był dał mi kopa na drogę.

The faster we’re falling, We’re stopping and stalling. We’re running in circles again Just as things we’re looking up You said it wasn’t good enough. But still we’re trying one more time. 

Szkoła

Przed wejściem do szkoły skręcam w prawo i idę na tyły sklepu spożywczego, sprawdzić, czy ktoś może jara tam przed lekcjami.
Jest pusto, z kosza na śmieci stojącego przy wejściu na zaplecze wysypują się kartony, pety leżą sobie wszędzie krnąbrnie, a z balkonu bloku obok, zza firanki, łypie na mnie strasznym okiem siwa jak gołąbek babcia w kwiecistej podomce, gotowa, jak mówi szkolna legenda, chwycić za słuchawkę i wykręcić numer do dyrektora, jeśli tylko wyjmę z plecaka fajki.
Udaję, że znalazłam się w tym miejscu zupełnym przypadkiem, i nie zwalniając kroku, wracam z powrotem na chodnik do szkoły.

W szatni, w boksach poprzedzielanych siatkami, kłębi się nastoletnia nadzieja (ciekawe na co) narodu, a ja jestem jedną z nich. Otrzepują buty ze śniegu, uchylają się przed karcącymi szmatami pań woźnych, które opierdalają każdego, kto nie wytarł butów przed wejściem do szkoły, a teraz zbiera się wokół niego kałuża brudnej wody. Chłopcy rzucają niewybredne żarty i przepychają się ze sobą, dziewczyny wywracają oczami i cisną się na ławeczkach, spisując pracę domową z matmy, było tylko sześć przykładów, bo z polaka to później, na długiej przerwie. W boksie mojej klasy pachnie jajkami na twardo i czarną kawą. Dieta kopenhaska, najnowszy krzyk mody, tracisz 7 kilogramów w tydzień. Dziewczyny wynoszą ukradkiem z domu jajka ugotowane na twardo, kawę kupują w sklepiku i zagryzają czymś tam jeszcze w szatni przed lekcjami, by nie dostać w domu opierdolu. Jaka dieta? Ty masz szesnaście lat i spodnie ci z tyłka spadają, bo nie mają się na czym zatrzymać!

Burczy mi w brzuchu i już wiem, że na następnej przerwie zjem bułkę z parówką ze szkolnego sklepiku.
Za złoty pięćdziesiąt.
Może nawet zjem dwie.
Dotykam kieszeni w jeansach, by sprawdzić, czy na pewno mam w nich te dziesięć złotych, bo inaczej będzie lipa.

Idę z szatni na drugie pięto na niemiecki. Po drodze dziesiątki razy mówię „siema”, wymieniam całusy z dziewczynami, przytulam kumpli z innych klas i biorę od nich słuchawkę, by posłuchać, co mają na swoich empetrójkach. Jeden kawałek nawet zapisuję sobie na ostatniej stronie pamiętnika, wyciągniętego z plecaka, potem wyszukam go na eMule.

Pod moją salą czeka tylko kilka osób, ale to nic dziwnego. Zima. Część mojej klasy naprawdę się spóźni z powodu warunków drogowych, bo autobusy się spóźniają albo w ogóle nie zatrzymują na przystankach, by nie zjeżdżać z głównej trasy, inne się psują; część natomiast wykorzysta to, że jest zima, i spóźni się na pierwsze lekcje bądź wcale nie przyjdzie. Zastanawiam się, czy nie schować się w kiblu aż do polskiego, skoro i tak prawie nikogo nie będzie.
Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk sms-a:

T, dziś mnie nie będzie, bo boli mnie gardło. Pozdrów ode mnie babę od polaka XD. Zadzwonisz do mnie wieczorkiem? :*

Oooo, głupia krowa, myślę sobie. Akurat jest chora. Pewnie jej się nie chciało uczyć na kartkówkę ze „Zbrodni i kary”. Teraz to już na pewno idę do kibla.

Wchodzę do damskiej toalety na najwyższym piętrze, staję sobie w kącie ze słuchawkami w uszach i patrzę na te piękne dziewczyny ze starszych klas, które malują sobie usta błyszczykami, poprawiają włosy, rozmawiają o zbliżającej się osiemnastce jednej z nich. Ta wysoka blondynka w dużymi kołami w uszach mówi, że jej chłopak, znany mi ze szkolnego korytarza wysoki brunet jak z okładki „Twista”, wynajął nawet pokój w hotelu, bo ma nadzieję, że się w końcu zgodzi. Pozostałe dwie piszczą z uznaniem. Łapią za plecaki i przechodzą przez drzwi równo z dźwiękiem dzwonka, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. Łazienka pustoszeje i robi się niemal przeraźliwie wielka.

Kibel

Wbijam do ostatniego kibla i przekręcam zasuwkę w drzwiach.
Opadam ciężko na pękniętą deskę, zrzucam plecak i opieram buty o ścianę, mają na sobie jeszcze ślady śniegu zmieszanego z błotem.
Myślisz, że to idealny moment, by odpalić fajkę? Tak, ale tego nie robię. Tak naprawdę palę tylko towarzysko. Moja przyjaciółka pali, a za sklepem na przerwach jest zawsze najfajniejsze towarzystwo. Na przykład ten wysoki chłopak z ciemnymi oczami i kostką z naszywkami, którego czasem widuję na dworcu, jak czeka na swój autobus, i raz czy dwa nawet gadaliśmy, rozpoznając się z widzenia. O muzyce, oczywiście, o moim ostatnim odkryciu Sum 41, bo o czym innym? Poprawiam słuchawkę w uchu i zatapiam się w Adam’s Song Blink 182.

II never thought I’d die alone
I laughed the loudest, who’d have known?
I trace the cord back to the wall
No wonder it was never plugged in at all

Po kwadransie drętwieje mi tyłek i zaczyna mi się nudzić, więc wstaję i nastawiam uszu, by sprawdzić, czy czasem żaden nauczyciel nie węszy w poszukiwaniu niecnych toaletowych zachowań. Łazienka zdaje się być pusta, więc wychodzę, kopiąc swój plecak po podłodze aż pod zlewy i lustra. Ścieram z powieki odbitą czarną kredkę i z westchnięciem wyglądam przez okno na ulicę.

Jeszcze nie przyjechał. Może dziś zaczyna później.
Albo w ogóle nie przyjedzie.

Dzień zdaje mi się jeszcze bardziej bez sensu.
Ile jeszcze? 27 minut.
Zrobię te zadania z matmy. To tylko sześć przykładów.

Pierwsza lekcja

Na polskim siedzę w przedostatniej ławce, dziś w pojedynkę. Czuję się samotnie, chociaż gadam ze wszystkimi i szeptem streszczam ostatniej ławce „Zbrodnię i karę”, szczególnie zwracając uwagę na zakończenie. Ona lubi pytać z zakończeń. Wyciąga dziennik i sunie długopisem wzdłuż listy obecności. Sprawdzając obecność, zawsze odczytuje nasze pełne nazwiska i patrzy nam w oczy. Lubię to, czuję się kimś istotnym. Dziesięć lat później będę robiła to samo, prowadząc ćwiczenia na uczelni. Będę patrzyła ludziom w oczy, odczytując ich nazwiska. Chociaż, rzecz jasna, nie mam o tym jeszcze pojęcia.

W pierwszych minutach lekcji, tych przepełnionych grobową ciszą i wstrzymanymi oddechami – każdy stara się jak najmniej rzucać w oczy – otwieram pamiętnik i notuję na marginesie: 1. Magda (trója, dobrze jak na nią). 2. Damian (trója plus, biedny, głos mu się trząsł, chociaż słychać było, że był przygotowany). 3. Gosia (jedynka, nic nowego). Pyta dalej? Nie, zamyka dziennik. Można się rozluźnić.

Obok mnie wisi korkowa tablica, a na niej obrazki namalowane przez uczniów kilka lat temu, rogi kartek są trochę pożółkłe i mają po kilka dziur od pinezek w różnych miejscach. Cztery dni w tygodniu, a w czwartki to nawet przez dwie lekcje z rzędu gapię się w zamyśleniu na „Płonącą żyrafę” Salvadora Dalego, wiem, bo pod spodem jest malutka karteczka z informacją wypisaną ręką facetki od plastyki. Przez większość lekcji znajduję się daleko od szkolnej klasy, gdzieś w głębi tego rozpływającego się mrocznego świata, jednocześnie czujnie wychwytując co jakiś czas w eterze swoje imię zakończone znakiem zapytania albo podnosząc rękę, gdy nikt inny nie wie, co autor miał na myśli.

Przerwa

Na przerwie zakradam się do szatni po kurtkę, ale pani woźna, stojąca przy wejściu, ciska we wszystkich groźnymi spojrzeniami, więc rezygnuję. Na zewnątrz i tak zbiera się na śnieżycę, niebo ciemnieje, a jarzeniówki zaczynają się odbijać w szybach okien i cicho buczą.

Zaglądam więc do kibla na pierwszym piętrze. Kłęby dymu unoszą się nad dwiema z czterech kabin, słychać, jak w środku śmieją i przepychają się dziewczyny. Z gwaru głosów wyławiam znajome tony, to chyba z mojej klasy. Schylam się, by pod drzwiami rozpoznać je po butach i bingo!

-Wpuśćcie mnie na bucha. – Opieram czoło o drzwi i delikatnie pukam. Słyszę klik przekręcanej zasuwki.
-Tylko szybko wchodź, bo baba od gegry ma teraz dyżur, a ja mam już trzy uwagi za palenie – mówi jedna z nich, ta najniższa z ciemnymi oczami i zadziorną grzywką, podając mi wypalonego do połowy miętowego elema. Łapię go w dwa palce. Wciągam dym, ale się nie zaciągam, bo tak naprawdę nie umiem, ale jeszcze o tym nie wiem, jak o całym mnóstwie innych rzeczy. Przez chwilę rozmawiamy o klasowych rozgrywkach w siatę.
-Strasznie ślinisz pety – narzeka, gdy oddaję jej fajkę po dwóch buchach.

-Dziewczęta, no już, wychodzimy – słyszymy donośny, nosowy głos geograficy, w którym słychać złośliwe nuty. – Przecież widzę, że jesteście w kabinach po kilka.

Moje koleżanki w popłochu wrzucają fajki do kibla, przykrywają zwojami papieru toaletowego i spłukują kilka razy.

-No już, ile mam czekać? – Słyszymy, jak otwiera okna. – Strasznie tu śmierdzi papierochami, wstydziłybyście się. Zaraz pójdziecie do dyrektora.
Wychodzimy jedna za drugą, każda z nas z innym wyrazem twarzy: jedna skruszona, inna waleczna, z wydętą wargą, ja natomiast postanowiłam obrać taktykę bullshitu i uśmiecham się niewinnie.
-Kto tu tak nakopcił?
-Ja naprawdę nie wiem, pani profesor. – Robię zdziwioną minę. – Jak wchodziłyśmy do środka, to już tu było tak nadymione, że nożem możnaby kroić. Ja nie wiem, jak tak można w ogóle palić, przecież to niezdrowe! Pewnie to dziewczyny z najstarszej klasy. A musiałyśmy wejść wszystkie, bo wie pani profesor, czasami są takie sprawy, które dziewczyny muszą obgadać na osobności. – Zniżam głos i wpatruję się w nią intensywnie, jakbym dzieliła się z nią największą tajemnicą.

Nie wiem, czy mi wierzy, ale już nie ma szerokiego pola do działania.
-To następnym razem umówcie się na kawę w kawiarni, a nie ciśniecie się w cztery w toalecie, zamiast czekać pod klasą na lekcje. Już was tu nie widzę! – Jej ostatnie słowa zagłusza dźwięk dzwonka, a my spocone jak rude myszy przemykamy szybko pod nieaktualną od dwóch tygodni szkolną gazetką z walentynkowymi życzeniami, wiszącą na półpiętrze. Mi szybciej bije serce nie tylko z tego powodu – w łazience przez okno zdążyłam zauważyć, że w tym samym miejscu, co zwykle, pojawił się samochód. To znaczy, że jest dziś w szkole.

I jest, widzę jego sylwetkę w kłębowisku ludzi przy sklepiku. Długie włosy opadające na twarz, czarną bluzę z kapturem, adidasy, plecak nonszalancko przerzucony przez ramię. Rozmawia z tą modelką ze swojej klasy. Ona do mnie mruga, bo kiedyś niechcący się jej wygadałam. Albo ktoś jej powiedział, już sama nie wiem, albo po prostu czyta we mnie jak w otwartej księdze.
Spuszczam wzrok i zbiegam jak najszybciej po schodach, zanim on zdąży się odwrócić.

Wuef

W szatni pachnie mieszanką kurzu, nawoskowanej drewnianej podłogi, słodkiej jak landrynki mgiełki do ciała i jajek na twardo z diety kopenhaskiej. Dziewczyny siedzą z niewinnymi minami na ławeczkach i wiążą buty. Zmieniam bluzę na tshirt z Nirvaną i szorty cargo mojego brata, związuję włosy w wysoki kucyk i wieszam plecak na wieszaku jak najbliżej drzwi, by po lekcji jak najszybciej się stąd zmyć i przebrać już w łazience, bo następna przerwa jest dwudziestominutowa i można pójść na wyprawę do sklepu albo za sklep. Ostatni raz zerkam na ekran mojego c45 i widzę na nim strzałkę w bok. Sygnałek. Strzałka. Sprzed minuty.
A jednak mnie widział.

Z emocji na wuefie plączą mi się nogi, nie trafiam z dwutaktu do kosza trzy razy z rzędu, aż wuefistka podnosi brwi wysoko nad okulary, nie komentując tego ani słowem. Śmieję się głupkowato i wzruszam ramionami, próbując uspokoić bijące jak szalone serce. Zastanawiam się, czy nie wyjść na chwilę do szatni, by sprawdzić, czy nie wysłał następnego.
Nie wysłał, ale patrzę sobie przez minutę na poprzedni, i wracam.

Dziewczyny czekają na mnie, bo mam wybierać do drużyny. Jestem pierwsza i bezlitośnie wybieram spośród dwudziestu kilku dziewczyn po kolei te najlepiej grające, najzwinniejsze i najwyższe. Prycham, gdy druga kapitanka wybiera sobie moją faworytkę. Jedną z moich najlepszych koleżanek z klasy wybieram na końcu, bo akurat w kosza jest pierdołą i piłka często przelatuje jej przez ręce. I nie ma zmiłuj, tu nie ma miejsca na sentymenty. Ja jestem na końcu, gdy mamy w planie wuefu aerobik, bieganie albo stanie na rękach, ona wtedy wiedzie prym.
Każdy kiedyś jest na jakimś końcu, no nie?

Po gwizdku kończącym mecz wysypujemy się do szatni. Tym razem w powietrzu mieszają się ze sobą zapachy dezodorantów Fa i Nivea oraz lekki smrodek dziewczęcego potu. Chwytam swoje ubrania i plecak, i pędzę do łazienki, by tam się przebrać. W kiblu wyciągam z plecaka telefonu i widzę sms-a:

Napisz coś do mnie, bo mi się strasznie nudzi. Siedzę u babci i tak sobie myślę, czy może M. o mnie pytał? Daj znaka, KC:***

Rozczarowana odpisuję, że widziałam jego piegowaty ryj rano za sklepem, ale tylko się przywitaliśmy. I że też KC, i tęsknię, i niech jutro wraca, bo bez niej w budzie jest beznadziejnie. Patrzę jeszcze raz intensywnie na strzałkę sprzed wuefu i zapisuję jej godzinę na ostatniej stronie pamiętnika. Wieczorem będę ją kontemplować i rozmyślać nad jej sensem, słuchając Everything Lifehouse’a, a moja starsza siostra wejdzie bez pukania do mojego pokoju, i jak zawsze powie:

A ty co taka romantyczna? Zakochałaś się?
A ja tylko przewrócę oczami. Że niby nie.

Find me here, speak to me 
I want to feel you, I need to hear you
You are the light that’s leading me to the place
Where I find peace again

Długa przerwa

Stoję w kolejce w sklepiku. Udało mi się w ciagu dwóch minut w łazience zmienić krótkie spodnie na dżinsy i narzucić bluzę na koszulkę Nirvany, i popędzić po swój dzisiejszy obiad. Z dwiema bułkami z parówką na papierowych talerzykach, obficie polanymi przezroczystym keczupem z napisem Aro, siadam na parapecie na pierwszym piętrze pomiędzy zakurzonym fikusem a również zakurzoną paprotką.
Znajduje mnie tam kumpel z innej klasy, z którym połączyła mnie miłość do Korna, Nirvany i koszulek z zespołami zakupionych w CeDeKu przy Piłsudskiego. Na pierwszej wspólnej informatyce zerknął na mój ekran, zobaczył na odpalonym Winampie „About a Girl” w wersji MTV Unplugged, spojrzał ze zdziwieniem na jasne pasemka w moich włosach, po czym wzruszył ramionami i tak zawiązała się między nami przyjaźń.

I need an easy friend
I do, with an ear to lend
I do think you fit this shoe
I do, but you have a clue

Bierze ode mnie gryza bułki z parówką, a potem siada na podłodze pod parapetem, opierając głowę o moje kolano, i tak sobie słuchamy swoich empetrójek, obserwując fale rozgadanych dzieciaków przepływające obok nas, migdalącą się w kącie parę, która językami chyba sięga swoich migdałków [sic!], a są ze sobą dopiero od dwóch tygodni, jeśli dobrze liczę, bo wcześniej to miejsce zajmowali tamci z III c, którzy rozstali się jakoś po studniówce, bo on ją olewał na imprezie, tylko pił z kolegami i nawet nie pochwalił jej sukienki kupionej w butiku w Manhatanie, a dodatkowo tego wieczoru, jak głosi tajemnica poliszynela, zdradził ją z jej przyjaciółką, która podczas miłosnych uniesień zostawiła na jego plecach ślady długich paznokci. Jak po śladach paznokci rozpoznała, że to przyjaciółka – nie wiem, ale od czasu studniówki już dwa razy głośno wyzywały się na korytarzu.

Niedaleko stoi grupka moich koleżanek z klasy, dwie z nich wywracają do góry oczami, śmieją się i sugestywnie poruszają brwiami, wskazując na mnie i mojego towarzysza, przekładając palce wskazujące przez kółka zrobione z kciuków i palców wskazujących drugich rąk. Pokazuję im język. Nie chce mi się tłumaczyć, że F ma dziewczynę w innej szkole i tylko sobie tak siedzimy, bo fajnie nam się razem siedzi.

>>Co robisz, T? Jak tam dluga przerwa? Czy widziałaś M? Rozmawiałaś z nim? Może coś mówił o mnie? Nudzi mi sie w domu :(((((<<

>>Siedzę z F przy sklepiku, piździ, więc nie poszłam za sklep. Zadzwonię wieczorem :***<<

Ostatnia lekcja

Na historii siedzę w ostatniej ławce, przy oknie, z dobrym widokiem na chodnik i ulicę przy liceum. Trochę zasłania mnie kwiat doniczkowy, który chyba pamięta czasy, gdy nosiło się wzorzyste koszule i kolorowe dzwony, więc wyciągam z plecaka pamiętnik i stukam piórem w nos, zastanawiając się, od czego zacząć. Babki od historii nie obawiam się ani trochę, ponieważ wyczuwam w niej słabość, jak reszta klasy, więc każdy zajmuje się tym, na co ma ochotę. Biedaczka próbuje nad nami zapanować, ale szybko rozkłada ręce i w tym hałasie zaczyna wykładać lekcję. Dziś czterdziesty ósmy raz w życiu dowiem się, jakie były przyczyny upadku Cesarstwa Rzymskiego, więc zupełnie się wyłączam, pisząc w pamiętniku.

Dziś widziałam go tylko przez chwilę…

Za oknami robi się powoli ciemno, a w powietrzu zaczynają wirować pierwsze płatki śniegu. Jarzeniówki w klasie brzęczą cicho, usypiająco, monotonny głos nauczycielki wcale nie pomaga w utrzymaniu jako takiej przytomności. Część klasy drzemie z półotwartymi oczami, pierwsze ławki skrzętnie notują lekcję, będzie potem od kogo spisać przed klasówką. Zamieć przywiera na sile i w sennym rozmarzeniu zaczynam się zastanawiać, czy mam jeszcze w kieszeni na bilet autobusowy, by jakoś dostać się ze szkoły na dworzec. A może tata jest w mieście i mnie zabierze?… Zzzz…

– Na prośby dojeżdżających, którzy muszą się jakoś dostać do domu, zanim śnieg zasypie drogi, skończymy dzisiaj wcześniej – mówi nagle nauczycielka, wyrywając wszystkich z odrętwienia. – Do domu macie zadania dwa, trzy i cztery ze strony sto dwudziestej ósmej, na ocenę, nie myślcie, że nie.

Powrót do domu

Patrzę na zegarek w telefonie. Jeśli zepnę dupę i dobiegnę na dworzec w ciągu dwudziestu trzech minut, może uda mi się złapać okejkę o piętnastej dziesięć, co by oznaczało, że będę w domu przed szesnastą. Ruszam biegiem razem z czterema innymi osobami z klasy, które najwidoczniej miały te same przemyślenia, wpadamy do szatni po kurtki, nie ma czasu na zmianę butów (chociaż w moim przypadku zmiana halówek na halówki kompletnie nic by nie zmieniła w zderzeniu z aktualną pogodą) i rozbiegamy się w różnych kierunkach, krzycząc jeszcze „Do widzenia!” paniom woźnym ćmiącym papieroski pod daszkiem z boku wyjścia.

Przystaję na chwilę przy przystanku obok szkoły, mając nadzieję, że za chwilę nadjedzie magiczny autobus z numerem siedem, który w dokładnie siedem minut zawiezie mnie suchą stopą na dworzec, ale następny przyjedzie dopiero za pół godziny. Naciągam na głowę kaptur obszyty futerkiem i ruszam szybkim krokiem, ślizgając się trochę na oblodzonym chodniku. Mój oddech zmienia się w kłęby pary w mroźnym powietrzu, kropelki wody osiadają na sztucznym futrze i zaczyna mi ciec z nosa.

Na dworzec docieram o piętnastej dwanaście. Nie widzę na stanowisku okejki, więc przez chwilę się łudzę, że jeszcze nie dojechała z powodu sytuacji na drodze, ale nie, kurwa, widzę jej zad na rondzie przy Dworcowej, akurat dziś musiała być punktualnie, a zwykle to gile z nosa zdążą mi zamarznąć na przystanku, zanim raczy się pojawić, i tak wypełniona do granic możliwości ludźmi i pośniegowym błotem.

Rozważam swoje opcje w obecnej sytuacji. Bilet miesięczny mam na autobus o piętnastej czterdzieści pięć, do niego pół godziny, a robi się coraz zimniej i coraz bardziej pada, więc wchodzę na dworzec i idę do saloniku z prasą, w którym już wielokrotnie czekałam, przeglądając gazety. Staję w kącie, tam gdzie są gazety dla dorosłych, sprzedawczyni łypie na mnie zza lady i wzdycha, bo oprócz mnie jest tam jeszcze parę osób, które robią dokładnie to samo, w tym jeden podejrzany typ w wielkiej wojskowej kurtce, od którego jedzie wódą na kilometr. Wyciągam rękę w kierunku półki i ściągam z niej Detektywa.
– Co czytasz? – pada pytanie i ten wysoki chłopak z ciemnymi oczami i kostką z naszywkami, którego czasem widuję na dworcu, jak czeka na swój autobus, staje obok mnie.
– Tak tylko patrzę. – Czuję, że policzki, nos i koniuszki uszu zalewają mi się czerwienią, i odkładam Detektywa na półkę, żałując, że nie sięgnęłam po Nową Fantastykę.
– Jak ostatnio gadaliśmy, to mówiłaś, że masz w boom boksie magnetofon, no nie?
– Tak.
– To patrz, co znalazłem w pokoju. Mi już niepotrzebne, bo już ich nie słucham, ale może tobie się przyda. – Wyjmuje z kieszeni kurtki kasetę i podaje mi ją. Kasetę Sum 41. Prawdziwą kasetę, nie jakieś tam empetrójki nagrane na płytę w nagrywarce na kompie.
Patrzę na nią w milczeniu i uśmiecham się szeroko.
– Łał. Dzięki.
– No, to daj znać, czy działa, bo dawno jej nie słuchałem. O której masz autobus?

Jak to miło, że pomyślał o mnie, gdy ją znalazł przez przypadek w szpargałach. Fajnie mieć takiego kolegę – myślę, zajmując miejsce w podniszczonym jelczu. Jest praktycznie cały zapełniony, więc cieszę się, gdy udaje mi się wypatrzeć wolne siedzenie od strony korytarza. Opieram głowę o zagłówek i natychmiast zasypiam.

Dom

Docieram tam jakoś przed siedemnastą. W drodze z przystanku w ciemnościach rozświetlonych dwiema ulicznymi lampami spotykam jeszcze koleżankę z gimnazjum, która poszła do innego liceum. Zwykle jeździ z tatą, ale rano samochód nie chciał odpalić i musiała skorzystać z komunikacji. Razem brniemy przez śnieg i słucham jej wywodów, jak to autobusy są obrzydliwe i jak bardzo w nich śmierdzi, nie może się doczekać, aż za dwa lata zrobi prawo jazdy i sama będzie jeździła, bez łaski z żadnej strony.

Rozstajemy się przy skrzyżowaniu. Jeszcze tylko kawałeczek, jeden ślizg w sportowych butach przez pustą ulicę i jestem przy swojej bramce. Jak zwykle nie wzięłam kluczy (chyba od dwóch tygodni są gdzieś pod łóżkiem, z naciskiem na chyba), więc dzwonię do drzwi i po minucie słyszę z balkonu:
– Weź psa.

Pies zbiega ze schodów, patrzy podejrzliwie na śnieg i podejmuje decyzję, że nie chce sobie moczyć kudłatych czarnych łapek, więc sika szybko i wraca na schody, siadając tam i czekając, aż zamknę drzwi. Razem otrzepujemy się w przedpokoju, zrzucam plecak na kafelki pod lustrem i wchodzę do domu, potykając się o kota, robiącego mi ósemki między nogami.

– Córcia? To ty? Jedz obiad. Kotlety są i ziemniaki, wyjmij sobie ogórki z szafki. I zupa jest – woła tata.
Nakładam sobie na talerz górę ziemniaków, dorzucam dwa kotlety i trzy ogórki, pod pachę biorę do połowy pełną butelkę coli i kieruję się w stronę swojego pokoju.
– Mogłabyś chociaż raz zjeść normalnie? Przy stole? – pyta tata, retorycznie, odrywając wzrok od Teleexpressu. Mama siedzi na kanapie i rozwiązuje krzyżówki. Oboje patrzą na mnie znad okularów.
– Muszę się uczyć – odpowiadam, otwierając drzwi do pokoju nogą.
– Kapcie włóż – wzdycha tata, by wymiana zdań zakończyła się po jego stronie. Kapcie chyba też mam gdzieś pod łóżkiem, pomiędzy stertą porysowanych płyt CD, butelką po słodkim chińskim sosie a czterema kubkami po kakao z zaschniętą na dnie skorupką. Wyniosę je pewnie stamtąd jakoś w wielkanocną sobotę, gdy już nie będę miała innego wyjścia. Póki co mama za każdym razem, zaglądając do szafki, będzie się dziwić, że mamy jakoś mało kubków.

Kładę talerz z jedzeniem na niepościelonym łóżku.

Wieczór

Budzę się koło dwudziestej. Mam sucho w ustach, na policzku odcisnęła mi się poduszka, przy mojej twarzy mruczy kot i patrzy na mnie zmrużonym, rozkochanym zezem. Talerz sprzątnięty do czysta stoi na oparciu łóżka, z telewizora dobiega zapętlona muzyczka – to ekran startowy z DVD Co gryzie Gilberta Grape’a. Film się skończył i w kółko leci motyw przewodni.
Resztka coli rozlewa się pod łóżkiem. Za kilka godzin zmieni się w lepką, ciemną plamę.

Ziewam i siadam na łóżko. Przyzwyczajam oczy do ciemności, w tym czasie kot wskakuje mi na kolana i zwija się w kłębek. Biorę go jedną ręką pod pachę i wynurzam się z pokoju w poszukiwaniu żywych ludzi, by udowodnić sobie, że ten nierealny stan, w którym zawsze jestem po długiej drzemce, to tylko wrażenie, a świat poza moim pokojem nadal istnieje i funkcjonuje w niezmienionym stanie. Z pokoju brata, za drzwiami z naklejką Wstęp wzbroniony, słyszę cicho grającą muzykę. Pewnie też śpi, bo co tu innego robić po szkole, gdy za oknem ciemno i piździ?

– Masz oczy jak płotka gruntówka – mówi mama, gdy zaglądam do łazienki. Patrzę w lustro i widzę sine obwódki wokół oczu, spowodowane przez czarną kredkę Miss Sporty za 6.99, która podczas snu zawędrowała mi aż na policzki. Moja mama pachnie czystością, świeżą, sztywną od dokładnego strzepnięcia po praniu piżamą i warstwą kremu Nivea, a ja plamą od sosu chili na bluzie i lekko stęchlizną, bo nastawiłam kaloryfer na piątkę, więc w moim pokoju nie ma już ani grama powietrza.

Całuję ją w nakremowany policzek, nie zawracając sobie głowy zmywaniem makijażu, po czym ruszam w stronę kuchni, gdzie coś ładnie pachnie.
Tata smaży chlebek w jajku.

– Ciężki dzień? – pyta, nakładając mi na talerz prosto z patelni skwierczące kromki. – Herbatka jest w dzbanku. Nalejesz mi też?

Siadamy z talerzami przed telewizorem, tata na fotelu, ja na kanapie. O 20:10 na jedynce zaczął się Forrest Gump.
Gadamy i jemy. Jemy i gadamy.

– Już 1 marca. – Tata mówi niby do mnie, ale bardziej do siebie. – Jak ten czas leci. Zaraz będzie wiosna i Wielkanoc, a potem lato i już będziesz w drugiej klasie. A jeszcze niedawno w chodziku rozbiłaś sobie głowę u babci.

Siedzimy i milczymy, każde z nas głową pobiegło w sobie tylko znane rejony.
Mama wychodzi z łazienki i patrzy na nas. Chyba z czułością.

– Ale wy jesteście do siebie podobni – mówi. – Tak samo wycieracie palce w spodnie.
Tak. To była czułość.

Noc

W całym domu jedno po drugim gasną już światła.
Zgasło u mojego brata, z którym razem rozwiązaliśmy parę zadań z matematyki i powyzywaliśmy babkę od matmy z gimnazjum – mojego byłego i jego obecnego.
Zgasło w kuchni, w salonie, na korytarzu i w pokoju z komputerem, a pies zwinął się w kłębuszek na chodniczku przed sypialnią rodziców.
Gdy wyglądam z pokoju i nastawiam uszu, słyszę, że jeszcze oglądają coś przed snem, bo telewizja cicho mruczy.
Przy świetle lampki zapisuję jeszcze ostatnie zdania w pamiętniku i wkładam go do plecaka, obok nieodrobionej pracy domowej.
Jutro wstanę wcześniej i zrobię ją przed szkołą.
Albo w autobusie.
Albo od kogoś spiszę.
Luzik.
Czy jutro jest kartkówka z bioli?
Chyba nie. A może? Wysyłam sms-a z pytaniem.

>>nie ma przelozona na przyszly czwartek bo babka na zwolnieniu<<

Zsuwam się z krzesła na łóżko, bezwładnie, i rzucam ostatni raz okiem na strzałkę, którą dostałam dziś przed wuefem. Jest na miejscu, nigdzie nie zniknęła.
Kładę telefon na piersi i wzdycham.

Kot wyłazi spod łóżka, trochę zakurzony, i kładzie się na poduszce obok. Mruczy i gryzie mnie w nos.

– A teraz śpimy – rozkazuje i gasi światło.