Moja kobieta uwielbia fryzjera. Zazwyczaj
to płomienne uczucie trwa od momentu, kiedy poczuje potrzebę podcięcia włosów,
do chwili, kiedy spotka pierwszą lepszą koleżankę:
-Kochana! Byłaś u fryzjera? – kręci głową ze smutkiem – A miałaś takie piękne
włosy!

Tylko jedno zdanie i wymowne
spojrzenie wystarczą, by powstała nieodparta potrzeba posiadania warkocza
godnego Roszpunki. A kto pomoże w biedzie jeśli nie jej kochane włosomaniaczki,
ze swoimi niezawodnymi sposobami. Przez trzy lata związku przeszedłem już kilka
takich etapów, a za każdym razem środek-cud był inny. Przetrwałem kosztującego
małą fortunę Radicala i jego tańsze zamienniki. Zresztą sklepowe wcierki to
dopiero preludium szaleństwa. Po nich przyszedł czas na domowe sposoby.
Powiedzcie mi proszę, kto normalny pije kompot z siemienia lnianego. Na
szczęście niedługo, „bo fuj”.
Szczyt osiągnęliśmy dopiero
ostatnio. Wieczór, łóżko, wtulam twarz w jej włosy. Nagle czuję ten zapach.
-Kochanie?
-Taaaak?
-Co tu tak wali rosołem?
-Kozieradka.
-Kozieco?!
-To do włosów…

Moja dziewczyna wciera sobie we włosy rosół. Żeby jej włosy odrosły. Nic to,
że gdybym nie wiedział o wizycie u fryzjera nie zauważyłbym żadnej zmiany. I nie
zdążyłbym jej  w porę skomplementować. I
mógłbym mieć problem. Przyjaciółka prawdę Ci powie, więc życzliwe słowa
przyjaciółek zrobiły swoje. One MUSZĄ szybko odrosnąć.
 I teraz nie wiem, której z was drogie blogerki
włosowe mam dziękować za wcierkę z kozieradki. Co to do prostytutki biedy jest
ta kozieradka?! Teraz K nie rozstaje się z buteleczką wypełnioną zielonkawą
zawiesiną i z uporem maniaczki wciera ją sobie wieczorem we włosy.

Moją dziewczynę czuć rosołem. A
ja nie lubię rosołu. Już wolałem kokosowy smalec.
Długi weekend na wsi. Nawet kurom nie chce się pozować