Z samego rana o 10 odwiozłem K do pracy, ładnie ją pożegnałem, wepchnąłem w łapki drugie śniadanie i kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, poczułem się smutny i niepotrzebny jak piwo bezalkoholowe.

W poniedziałki nie mam czego szukać w biurze. Nie mam z kim się spotkać, bo wszyscy normalni ludzie pracują. Do łóżka też przecież nie wrócę, skoro już się ruszyłem. Nie pozostało mi nic innego, tylko usiąść w kawiarni i napisać notkę. Ale jak, skoro już siedząc nad wiaderkiem bardzo dużej i bardzo czarnej, zorientowałem się, że mogę myśleć tylko o tej dużej rzeczy, którą robimy teraz z K, a o której opowiem wam innym razem, żeby nie zapeszać.
Po godzinie zorientowałem się, że nie skupiając się skupiłem się na czymś innym. Od godziny, zamiast stukać w klawiaturę (tudzież użalać się, że nie mogę się skupić i stukać w klawiaturę) obserwuję przez okno jesienne kobiety i dziewczęta.

Spróbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz to robiłem.
Nie to, kiedy siedziałem z kolegami przy barze w Carpe, przyznając punkty temu, co wije się na parkiecie.
Nie to, kiedy leżałem z K na plaży i obgadywałem wszystkie flądry, które smażyły się wokół nas.

Kiedy ostatni raz pozwoliłem sobie na siedzenie przy kawie i obserwowanie kobiet? Mistrzem pamięci, dat i matematyki nigdy nie byłem, ale wyszło mi, że prawie idealnie rok temu. Też jesienią. Przeanalizowałem, dlaczego właśnie tak i doszedłem do dokładnie tych samych wniosków, co rok temu. Bo co roku dochodzę do tych samych wniosków.
Jesienią kobiety są najpiękniejsze.

Siedzę i myślę o tym, jak bardzo jestem mądry i jak strasznie znowu mam rację. Rozpływam się nad tym jak bita śmietana na babskiej niby-kawie, którą w międzyczasie zamówiłem. K nie pozwala mi pić więcej niż trzech dziennie, ale przecież z bitą śmietaną to nie kawa, tylko deser.
Tak więc siedzę i myślę. Szukam dziur w rozumowaniu.
Odrzuciłem wszystkie okresy przechodnie i przyjąłem, że występują w Polsce cztery pory roku.

Zima jest zimna. Nie chłodna, tylko w pizdę zimna. Do tego często przejmująco wilgotna i szara. Nawet pomijając fakt, że podobno kobiety przestają golić nogi, bo i tak ich nie widać, zazwyczaj nie ma na co popatrzyć. Albo ubierają się wygodnie i odpowiednio do pogody (czyli nic nie widać, bo puch, szaliki, czapki, burki, widać same oczy i jeszcze emu na dodatek), albo są zawzięte, próbują ładnie wyglądać i nie da się żadną z nich zauroczyć, bo podkrążone oczy, katar i kuleją albo człapią, bo ładne buty i oblodzone chodniki nie idą w parze.

Wiosną jest cieplej, więc przybywa zieleni, a ubywa ubrań. I cóż, że tak entuzjastycznie się wszyscy rozdziewają, skoro wszystko, co mają do pokazania, to blade ciała (w opcji dostępny też solaryjny pomarańcz) i nogi pozacinane po pierwszej w tym roku rozpaczliwej próbie depilacji. Oczywiście, po jakimś czasie wszystko się normuje, zaczyna to jako tako wyglądać i…

Bang. Mamy już lato. Upały. Znowu wygoda bierze górę i zamiast myśleć, jak tu się ładnie ubrać, trzeba kombinować, jak tu się jak najbardziej rozebrać, żeby nie dostać mandatu. A ja romantyczny jestem, nie lubię dostawać wszystkiego na tacy. Prezenty też lubię ładnie opakowane.

Dlatego wiem, że mam rację – konstatuję z radością nad szklanką wody z cytryną, którą próbuję spłukać lepką słodycz niby-niekawy – kobiety najpiękniejsze są złotą jesienią. Kiedy jeszcze jest na tyle ciepło, że w grę wchodzi dosłownie cały asortyment damskiej garderoby. Kiedy pogoda nic nie wymusza, ale na wiele pozwala. Botki, sztyblety i czółenka. Płaszcze i skórzane kurtki. Spódniczki i spodnie. Dodatki. Siedzę i przez okno chwytam detale.
Ten śliczny zamyślony rudzielec w prochowcu. Wiem, że zamyślony rudzielec w prochowcu trąci kliszą, ale przysięgam, że go przed chwilą widziałem.
Ta słodka blondynka, która ma na głowie tak wielkie słuchawki, że na pewno nie zostały stworzone do noszenia na zewnątrz, i już dawno powinna wyrosnąć z kolorowych podkolanówek. I dzięki niech jej jesienne będą, że nie wyrosła.
Ta roześmiana mulatka ubrana jak prezes korporacji, no dobra, asystentka prezesa. Banana Republic i Manolo Blahnik, pewnie podrobiony, ale kto by się przejmował, dobre i to, przecież w Olsztynie nawet nie ma korporacji, ich prezesów ani tych prezesów asystentek.
Wszystkie takie piękne i jesienne, że aż każda zasługuje, żeby pisać o niej od nowej linijki. Nawet tej hipsterskiej postpunkówie jakoś tak do twarzy w glanach.
Jak dobrze spędziłem dzisiejszy dzień.
Jaki to był doskonały pomysł.
Jaka będzie z tego świetna notka.
Będę brzmiał trochę jak Bateman.
Ten wiecie.
Z “American Psycho”.

Jakie mam piękne życie.

Jeb.
Rozpaćkane emu przemykające tuż przed oknem skopują mnie z orbity. Najbrzydszy but świata wgniata mnie w jesienny bruk swoją rozmiękłą podeszwą.
Jak mogłaś, poza tym całkiem ładna i elegancka dziewczyno?
Jak mogłaś?
Już pamiętam, dlaczego co roku ten sam wniosek wyrzucam do kosza.