Kiedyś, kiedy jeszcze byłem młody, piękny, szczupły, a kobiety rzadko bywały dla mnie niemiłe, czyli gdy miałem jakieś 18 lat, nie bałem się niczego.

Absolutnie niczego. Tylko tego, że skapcanieję. Budziłem się zlany potem ze snu o schyłku mojego pierwszego ćwierćwiecza. Skończyłem studia, mam pracę, której nie lubię, kredyt na mieszkanie w noclegowej dzielnicy, jedno dziecko w pieluchach, drugie w drodze i w miarę reprezentatywną żonę. I przyjaznego dzieciom psa. I kombi. Kombi najgorzej.
Nigdy nie był to racjonalny lęk, dosyć szybko o nim zapomniałem. Na długo. Na bardzo długo. Do momentu, kiedy zamieszkałem z K. Nie dlatego, że to spełnienie mojego nastoletniego koszmaru (do tego jeszcze wrócimy), ale dlatego, że podczas przeprowadzki znalazłem karton po pierwszych dobrych butach kupionych za własnoręcznie zarobione pieniądze, wypełniony pamiątkami. Różnymi pamiątkami. Od przysłanego mi ze Stanów wymarzonego samochodu w postaci hot wheelsa, przez listy, aż po stringi dziewczyny, której już nie pamiętam. A wśród tego wszystkiego złośliwa kartka z okazji 18 urodzin z życzeniami spełnienia wszystkich lęków, o których pisałem we wstępie. Widocznie kiedyś łatwiej przychodziło mi dzielenie się lękami, a najbliżsi nie mieli najmniejszych oporów, żeby wykorzystać je przeciwko mnie.

Niedawno skończyłem 26 lat. Od pół roku jestem kurem domowym. W porywach do domowego koguta. I jest mi z tym zaskakująco dobrze.
Okazało się, że tego, kim jesteś, nie definiuje to, co masz. Nie potrzebowałem kombi ani mieszkania na obrzeżach miasta. Psa ani żony. Dziecka i chujowej pracy. Przemiana w kura była przemianą praktyczno-duchową.

Pierwszym krokiem do zostania kurem była moja wspaniała praca. Praca, której jedną z największych zalet jest dwudniowy tydzień pracy. Czyli siedmiodniowy tydzień pracy, w trakcie którego tylko dwa dni muszę spędzić w biurze, a w pozostałe dni pracować skąd mi się chce. Czyli zazwyczaj z domu/pobliskiej kawiarni. A, jak wszyscy doskonale wiemy, nikt tak naprawdę nie pracuje z domu. Nie da się.

Drugi i właściwie ostatni krok to bycie sobą i spuszczenie ze smyczy wrodzonych talentów prokrastynacyjnych. Słusznym i właściwym jest odkładanie wszystkiego na później, tylko trzeba to robić umiejętnie. Ja wytłumaczyłem sobie, jak zapewne tysiące przede mną i tysiące, które nadejdą, że nie potrafię pracować, jeśli w domu jest burdel. A skoro już sprzątam, to dlaczego by nie zrobić obiadu, żeby kobieta miała papu, jak wróci z fabryki. Nigdy tyle nie sprzątałem (“nigdy nie sprzątałem” mogłoby być bliższe prawdy) ani tyle nie gotowałem (zawsze gotowałem, ale nigdy tyle). Nie twierdzę, że robię w domu wszystko. Wręcz przeciwnie, K bardzo się stara, żebym przypadkiem w tych naszych mieszkaniowych manewrach nie zdobył przewagi. Spirala domowych obowiązków. Im więcej robię ja, tym więcej robi ona. Jeszcze dwa lata i w naszym domu może być naprawdę czysto.

Ale to, co w tym wszystkim jest najbardziej przerażające, to zmiany, które ta sytuacja wywołuje w mojej podświadomości. Zacząłem robić rzeczy, o które nigdy wcześniej bym się nie podejrzewał. Mówił rzeczy, których do tej pory nie mówiłem.
1. Zakolegowałem się ze sprzedawcami wszystkich okolicznych sklepów.
2. Wiem, gdzie mają lepsze pomidory, a gdzie iść po ogórka.
3. Kupiłem mąkę, bo miała ładne opakowanie.
4. Doszedłem do wniosku, że mogę odłożyć na później zakup nowego komputera, ale robota i ekspres Kitchen Aid muszę mieć jak najszybciej, bo bez tego się kurwa nie da żyć.
5. Zakup nowej patelni był jedną z najbardziej emocjonujących rzeczy ostatniego tygodnia (a robiłem naprawdę fajne rzeczy).
6. Serio. Dobra patelnia to podstawa.
7. Założyłem kartę Ikea Family.
8. Nakrzyczałem na K, bo przeszła przez dom w butach, a ja dopiero co umyłem podłogę.
9. Rozważam wysianie (wysadzenie?) ziół.
10. Nadałem imię kwiatkowi. K nie dba o swoją różę w doniczce, ale ja dbam.

Robię to wszystko i milion innych rzeczy, żyły sobie wypruwam, a w domu i tak jest cały czas do zrobienia. Nie mam zielonego pojęcia, jak radzą sobie pary, w których oboje robią na etatach. I jeszcze, nie daj buk, mają dziecko. Nie jestem w stanie sobie tego zwizualizować. Przekracza to moje pojmowanie. Macie mój szacunek. Ja ledwo godzę pracę z domu z pracami domowymi, życiem towarzyskim i kulturalnym (kulturalnym złojeniem się do nieprzytomności, hehehe, żeby wypaść bardziej męsko).

Jeszcze rok temu bym tego nie napisał. Pomimo tego, że wciąż umiem sam otworzyć słoik, bałbym się komentarzy, że za chwilę wyhoduję waginę. Teraz? Nie wiem, dlaczego, ale chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak męski. Cieszę się, że moje życie poszło właśnie w tę stronę. Czuję, że dzięki temu, że razem zamieszkaliśmy, dzięki K, pracy i blogowi powoli zbliżam się do idealnego balansu pomiędzy pracą a życiem. Albo jeszcze lepiej. Że nie muszę szukać tego balansu, praca jest częścią życia, a nie czymś, co mi w życiu przeszkadza.
Zbliżam się nie do miejsca, w którym chciałbym się zatrzymać. Nie chcę się zatrzymywać. Po prostu czuję, że brakuje mi już tylko kroku, żeby złapać złapać to właściwe tempo. Odpowiedni rytm, według którego będę mógł stawiać kroki przez resztę życia.