#myfirst7jobs to modny w ostatnich tygodniach hashtag, pod którym społeczność Facebooka opisuje swoje, tu zaskoczenie, siedem pierwszych prac.
Ponieważ żyjemy po to, by podążać za internetowymi trendami, przygotowaliśmy z K swoją listę. Poniżej znajdziecie nasze #myfirst7jobs. Na przemian, żebyście nie zdążyli się znudzić. Zaczynamy ode mnie, bo niby czemu nie, równouprawnienie jest.
Roznoszenie ulotek. I rozklejanie plakatów przy okazji jakichś wyborów samorządowych. To i dwie rundy jako członek komisji wyborczej składają się na pełnię moich doświadczeń z polityką. Dzięki nim wcześnie się dowiedziałem, że polityka to brudny sport, w którym nawet dorośli ludzie, w ramach obrony swoich przekonań, są w stanie fizycznie zaatakować niewinnego gimnazjalistę, który zupełnym przypadkiem roznosi materiały wyborcze przeciwnej partii. Chciałem tylko dorobić do nowych glanów, ale cieszyłem się, że mam na nogach adidasy.
Czego się nauczyłem: Brać ulotki i nie kląć na ulotkarzy.
Anioł w centrum handlowym. Moje pierwsze spotkanie z rynkiem pracy było bardzo sympatyczne. Po latach koszenia trawy, grabienia liści, malowania ścian, pisania na komputerze, mycia samochodów, sprzątania i innych aktywności, które się nie liczą, bo to tata i w ogóle u rodziny się nie liczy, zatrudnił mnie chłopak starszej siostry. Wówczas jeszcze chłopak, a nie mąż, więc nie zaliczał się do rodziny. Miałam przechadzać się w stroju anioła po alejkach centrum handlowego, proponując ludziom kupno opłatka. Część uzyskanych w ten sposób pieniędzy szła na prezenty dla dzieci z domu dziecka. Czasem można było oberwać parasolem od zbulwersowanej starszej pani, która obrzucała cię stekiem wyzwisk za próbę dorobienia się na dewocjonaliach, ale ogólnie było fajnie. Sami widzicie – nie tylko mogłam w ten sposób udzielić się charytatywnie, ale również w stroju ze skrzydłami i z błyszczącym makijażem wyglądałam nieziemsko!
Co zyskałam: Wiedzę, że jak kończysz osiemnaście lat w w przedświątecznym okresie i następnego dnia przychodzisz do pracy na kacu, pomoże ci RedBull.
Naganiacz. Chodziłem w nagonce na polowaniach zbiorowych. Parę dyszek za chodzenie po lesie i hałasowanie przez cały dzień? Gdzie mam się podpisać?
Czego się nauczyłem: Kluczowe dla przeżycia to nie dać się zabić.
Obierz-ziemniaki-dla-120-osób w gospodarstwie agroturystycznym. Latem pomiędzy maturą a pierwszym rokiem studiów postanowiłam wziąć się za jakąś poważną robotę. Może nie do końca ja, tylko kilka moich przyjaciółek, bo ja to oczywiście wolałam pluskać się rano w jeziorze, a wieczorem grać w kosza, ale perspektywa pracy na otwartej przestrzeni w gospodarstwie agroturystycznym wydała się kusząca – woda, słońce, grillowanie. Rzeczywistość okazała się przykra – grupa nieopierzonych kurczaków została rzucona na zbyt głęboką wodę. Organizowaliśmy imprezy dla stu kilkudziesięciu osób, mając jedną dziewczynę na kuchni i dwie do kelnerowania pod wiatą. Trzeba było ugotować gar zupy, usmażyć setki kotletów, obrać milion ziemniaków, poszatkować tonę kiszonej kapusty, pilnować, by żaden pijany gość nie wpadł do stawu, nosić drewniane ławy z jednego końca dwuhektarowej działki na drugi (“Co?! We dwie niesiecie jedną ławę? Moja ośmioletnia córka sama bierze dwie!” – mawiał szef). Dowiedziałam się również, że z bardzo-drogiego-schabu-z-kością przeznaczonego dla bardzo-ważnych-ludzi-z-zarządu nie odcina się kości, że ryby smaży się z głowami, że niezjedzone grillowane mięso można zamrozić i ponownie usmażyć na następnej imprezie, i że nie należy kręcić na to nosem, a to, że cebula w skrzynce puściła szczypior i zgniła, to nie wina przeciekającego dachu w kuchni, tylko naszej niesubordynacji.
Co zyskałam: 7 kilogramów, bo to było bardzo gorące lato, a do picia dla pracowników była głównie Coca-Cola.
Sprzedawca w namiocie ze wszystkim nad morzem. Pojechałem tam za dziewczyną. Spierdoliłem po jednym dniu. Nie wiem, co było gorsze. Pieniądze, szef, warunki, w których mieszkaliśmy, czy spędzanie całego dnia w otoczeniu badziewia.
Czego się nauczyłem: To jedna z najważniejszych lekcji. Pracownik to też człowiek i tak należy go traktować. Niby proste, a później okazuje się, że wielu pracodawców nie ma o tym pojęcia. Albo ma to w dupie.
Moja-matematyczka-się-na-mnie-uwzięła, czyli korepetycje z matematyki. Matematykę zawsze rozumiałam i na poziomie podstawowym gimnazjum/liceum potrafiłam ją wytłumaczyć na chłopski rozum. Ile było uciechy, gdy dziewczę, co zbierało dotychczas same jedynki i jedynki plus “za dobre chęci”, przynosiło nagle na sprawdzianie tłustą, czerwoną czwórkę.
Co zyskałam: Dowiedziałam się, że mało co sprawia mi taką przyjemność, jak wymądrzanie się przekazywanie wiedzy. I widok tego błysku w oczach u uczącego się: “O kurde, trybię!”.
Przynieś, podaj, pozamiataj w hurtowni budowlanej. Jedna z pierwszych prób nauczenia mnie szacunku do ciężkiej pracy przez mojego tatę. Po szkole zamiatałem, segregowałem faktury, wypisywałem faktury, przynosiłem, zanosiłem, pilnowałem, czego trzeba było pilnować, pomagałem klientom znaleźć to, co trzeba było znaleźć.
Czego się nauczyłem: Wielki czerwony napis PROMOCJA sprzedaje, nawet jeśli nie obniżasz ceny. Pierwsza lekcja marketingu.
Dziennikarz w małomiasteczkowej gazecie. Biegałam po wiejskich festynach, zmuszałam biednych ludzi, którzy tylko przyszli posłuchać disco polo i napić się rozcieńczonego piwa, do udziału w ankiecie, stałam kilka godzin na mecie wyścigu, aby usłyszeć kilka słów od zwycięzcy, a potem widziałam swój tekst w gazecie – “zredagowany”, w połowie doklejony inny, podpisany nazwiskiem kogoś innego. “Bo ty nie bardzo umiesz pisać, więc trzeba było poprawić” – słyszałam.
Co zyskałam: Pewność, że nie sprawdziłabym się jako dziennikarz. Bo uważam moje teksty za “najmojsze”. I zachowany na pamiątkę egzemplarz gazety z jedynym tekstem podpisanym moim nazwiskiem. Z błędem.
Praca na budowie. Mój tata postawił sobie chyba za punkt honoru, by uniemożliwić mi i moim przyjaciołom wykolejenie się. Każde wakacje w czasach licealnych spędzaliśmy, pracując u niego na budowie. Na początku bardziej przeszkadzaliśmy niż pomagaliśmy, ale z czasem każdy z nas się czegoś nauczył. I to za uczciwą stawkę i elastyczne terminy urlopów. Pieniędzy starczyło na to, na co w wakacje pieniędzy powinno starczyć. Czasu starczyło, żeby pojechać na Woodstock, pod namiot, usłyszeć, o czym wieje wiatr, i na co tam jeszcze czasu powinno starczyć. Jedne z najlepszych wakacyjnych wspomnień to wspomnienia z budowy.
Czego się nauczyłem: Zawsze noś kask. Nigdy nie zjeżdżaj z górki w taczce. Jeśli zjeżdżasz, zawsze noś kask.
Użyj-słów-płyn-do-czyszczenia-toalet-trzydzieści-razy-w-tekście-na-1000-znaków, czyli pisanie pod SEO. Krótki i bolesny dla mego ego epizod. Ja chciałam pisać epopeje na miarę Homera, szef wymagał ode mnie mechanicznego stukania w klawiaturę.
Co zyskałam: Nic. A nie – znienawidziłam słówko “pozycjonowanie”.
Agencja koncertowa. Zaczęło się od praktyk na studiach. Skończyło na etacie. Praca z kapelami, organizowanie koncertów, festiwalu muzycznego, współpraca z mediami. Świetna atmosfera, świetna przygoda. Pierwsza lekcja, że dorosła praca może sprawiać przyjemność. Ale może też szkodzić zdrowiu. Dzięki niej poznałem K.
Czego się nauczyłem: Da się nie spać przez tydzień.
Dzień-dobry-zapraszam-do-degustacji w hipermarkecie. Nogi wchodzą w tyłek, bo szpilki, a ty musisz uśmiechać się do tych tłumów przelewających się przez sklep, zaczepiać ludzi słodkim głosem, wmuszać im minitalerzyki z ciastkami, minikubeczki z jogurtami, pokrojone i nadziane na wykałaczkę kabanosiki, i mieć nadzieję, że po zjedzeniu 4 porcji ktoś z nich zlituje się i sięgnie na półkę po ten absurdalnie drogi deser znanej firmy, by wzrosła ci statystyka sprzedaży. Nadzieja matką głupich hostess.
Co zyskałam: przyjaciółkę – dziewczyna, która chodziła w sąsiedniej alejce z odświeżaczami powietrza, przyłapała mnie na zapleczu zapłakaną, bo kłopoty miłosne. Powiększyła swój rewir o moją alejkę z kawami i sprzedała ich więcej w dwie godziny niż ja przez cały dzień, a potem powiększyła swoje życie o mnie.
A kiedy już dawno nie powinnam w ten sposób dorabiać, zgodziłam się na zastępstwo. Dla agencji koncertowej. Na evencie muzycznym, podekscytowana widokiem tylu znanych osób, wyrzucałam z siebie potok radosnych słów w kierunku najbliżej stojącej osoby. Tak poznałam Konrada.
Własna działalność. To temat na dłuższą historię i na inny dzień. Jedna z najlepszych decyzji w życiu. Mimo wszystko. Bywało różnie, chwilami wątpiłem i żałowałem, ale tak naprawdę nigdy bym tej decyzji nie cofnął.
Czego się nauczyłem: Nie mógłbym mieć gorszego szefa niż siebie samego. Ale już nigdy nie chciałbym pracować dla kogoś innego.
Korekta krótkich i tych trochę dłuższych form literackich. W końcu udało mi się połączyć moją chęć do wymądrzania się, potrzebę obcowania z tekstem i głęboką miłość do ładnych długopisów.
Co zyskałam: moje pojęcie o zawodzie korektora zmieniło się o 180 stopni. Przekonałam się, że wcale nie jestem taka mądra. I już nie fukam, jak znajdę jakąś literówkę w książce. To na pewno wina redaktora.
I już, siedem, a nawet nie doszliśmy do hajsu z bloga i kariery dydaktycznej K. Ale kiedy patrzę na tych spośród moich znajomych, których historie interesowały mnie najbardziej, często wygląda to podobnie i urywa się, zanim zacznie się robić ciekawie. Może to jakaś wskazówka? Ludzie, którzy robią fajne rzeczy, zaczynali wcześnie i kończąc studia, mieli swoją pierwszą siódemkę za sobą. Może warto się ruszyć, zamiast tak stać i się patrzeć. A może nie.
Mam nadzieję, że przypadł wam do gustu eksperyment z formą i wspólnym tekstem, bo planujemy robić coś takiego częściej. A jeśli macie ochotę podzielić się swoimi historiami, nie krępujcie się. Od tego są komentarze.