Trendy to zabawna rzecz.

Nie sposób za nimi nadążyć, ale jeśli przestaniesz je gonić, to bardzo prawdopodobne, że one dogonią ciebie. Wynika to z prostego faktu, że ziemia jest okrągła (tak, wiem, że nie jest) i im bardziej ktoś ucieka, tym bardziej zbliża się od drugiej strony. Mody odchodzą i wracają, więc jeśli uparcie będziesz trwać w swojej ulubionej, możesz liczyć na to, że któregoś dnia znowu będziesz na topie. Ale teraz będzie najlepsze, bo dochodzimy do tej zabawnej części. Wyobraźcie sobie, że wszystko wskazuje na to, że trendy to kobiety. Przychodzą i odchodzą, to raz, ale przede wszystkim są kompletnie pozbawione orientacji w terenie, gubią się i często podążają w zupełnie niezrozumiałych, a często wręcz absurdalnych kierunkach.


Pamiętacie, że jeszcze parę lat temu zrobienie sobie tatuażu z henny przy wejściu na plażę było czymś zarezerwowanym dla dzieci? Ewentualnie dla Seby, który przed chwilą zaparkował swoją super sportową betę 1.6 w gazie tuż przy deptaku, podciągnął ortaliony i oddał się radosnemu żłopaniu piwska i obczajaniu niuń. I jego spalonej na piękną skwarkę Karyny w stroju z najnowszej kolekcji KokoChanal. Każdy normalny, trzeźwo myślący człowiek doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że trzy dyszki zdecydowanie lepiej wydać na flądrę z mrożonki w okolicznym barze albo tradycyjnego nadmorskiego oscypka. No chyba że ktoś chciał wyrwać panienkę, która te tatuaże robiła.
A teraz? Zgodnie z teorią dogonienia przez zostanie w tyle wszystko się odmieniło i henna stała się modna? Nie. Trendowi odpierdoliło, zgubił kierunek i stało się coś zdecydowanie gorszego.
Modne stały się przyklejane metaliczne tatuaże. Takie przyklejane, jak te z gumy balonowej. Kładziesz na ręku, smarujesz je wodą i voila. Masz na ręku naklejkę. Jeśli miało się szczęście. Zazwyczaj ma się na ręku jakieś pół naklejki.  Zresztą nawet jeśli nakleiła się cała, to za trzy minuty zacznie się marszczyć, kruszyć, schodzić, zmywać i buk jeden wie jaki jeszcze znajdzie sposób, żeby powoli pożegnać się z twoją skórą. Niestety, moja cudowna typowa kobieta też to ma. Zaczęło się od urodzin koleżanki:

– Patrz, co dokupiłam do prezentu.
– Ozdobisz tym paczuszkę?
– Nie, ozdobimy tym siebie. To tatuaże. Takie zmywalne.
– Fajne. Dodali do jakiejś gazety?
– Nie. Ale było tanie. 15 zł.
– Piętnaście zeta za kalkomanię? Mój kumpel na studiach za tyle zrobił sobie prawdziwą dziarę. To znaczy kupił za to flaszkę, którą zapłacił za prawdziwą dziarę. Za lwa. Który prawie wyglądał jak lew. A ty wydajesz 15 zeta na kalkomanię?
– Swoje wydaję.
– Mogłaś na mnie wydać!
– Tobie zrobię kotwiczkę.
– Jest tam kotwiczka? No dobra.

Ale fakt, że wzięła mnie z zaskoczenia, perfidnie żerując na moich marynistycznych tęsknotach, nie zmienia faktu, że kogoś z tymi tatuażami pogięło.

Chociaż to jeszcze nic w porównaniu z tan tattoos. Takie opalone tatuaże. Przyjmujesz pozycję horyzontalną, kładziesz (mażesz kremem) sobie coś na brzuchu (pupie/cycku/udzie/gdzietamchcesz), leżysz bez ruchu parę godzin i już. Piętno w postaci wypalonego ulubionego wisiorka KokoChanal, znaczka nike, zszywacza do papieru, albo innego motylka gotowe. Jak masz pecha to, rak też gotowy, ale kto by się tym przejmował, YOLO, na Insta i Snapa coś trzeba przecież wrzucać, a zdrowsi i tak nie umrzemy. Ale jedno trzeba przyznać.  trzyma się zdecydowanie dłużej niż te metaliczne. Jak mi K w ubiegłym roku zrobiła na plecach zwierzę bez nogi zwane Simbą, to zeszło gdzieś pod koniec lutego.

Skoro już przy Instagramie jesteśmy, możemy równie dobrze zahaczyć o coś, przez co z roku na rok czuję się coraz bardziej staro. Kiedyś mój feed był wypełniony (poza gołymi dupami, blogerami i kotami oczywiście) zdjęciami z imprez i paskudnymi kebabami jedzonymi o 5 rano. Teraz zaczynają przeważać zdjęcia dzieci i ślubów. A ze ślubami wiąże się kolejny trend. Jak powszechnie wiadomo Polska Tradycja (tradycja celowo z wielkiej, bo to Tradycja, a nie jakieś byle co) nakazuje, aby panna młoda miała szpetną suknię. Jak kraj długi i szeroki, młode pary biorą kredyty, naciągają rodziców, uciekają się do nierządu, zastawiają się, byle tylko się postawić. Wóda, żarcie i brzydka suknia ślubna to podstawa każdego prawdziwie polskiego wesela. Ale mody się przecież zmieniają. Czy do Polski w końcu dotarła moda na ładne suknie? Nie. Ale za to dotarła moda na wianki. Chuj, że w ogóle nie pasują do białej bezy udrapowanej z firanki. Widziałam na Instagramie i wianek musi być. Albo raczej wieniec, bo z wiankiem ma to niewiele wspólnego. Prawdopodobnie ma to głębszy sens i chodzi o to, żeby w końcu przestać udawać, że ślub jakoś znacząco różni się od pogrzebu. Czekam, aż kwiaciarnie wprowadzą oferty “z jednym wiankiem całe życie”. W zestawie z szarfą z personalizowanym napisem. Kiedy poczujesz, że to koniec, odkurzasz wianek z dna szafy, wyciągasz spod sterty seksownej bielizny (którą dostawałaś na rocznice, ale nigdy nie nałożyłaś) szarfę, oplatasz nią wianek i możesz kłaść się do grobu.

Nawet nie musisz się przejmować wyblakłymi kolorami. Na 99% na twoim pogrzebie znajdzie się jakiś matoł z workiem kolorowego proszku. Pojawił się jakiś czas temu na festiwalach i z miejsca uczynił je barwnymi, choć wcale nie jest narkotykiem. Niestety, trend się mocno rozpędził i wyszedł poza zamknięte rezerwaty dla motłochu. Teraz nie znasz dnia ani godziny, w której możesz dostać w ryj zmieloną kredą. Biegniesz w maratonie (lol), kreda w twarz. Siedzisz na plaży, kreda wszędzie. Wchodzisz do windy, a tu różowa chmura, bo Andżela spod 5B właśnie postanowiła zrobić sobie selfie w lustrze z koleżankami i dodać mu trochę kolorów.

Pieprz się, Andżela.