Istnieje w pewnych kręgach przekonanie, że kobiety to złe i popierdolone istoty, które jako główny cel swojego bytu obrały krzywdzenie mężczyzn.
Istnieje też inna teoria, mówiąca, że kobiety są po prostu głupiutkie i jako takie nie mogą odpowiadać za swoje czyny, czy to dobre, czy złe.
Jest też prawda, leżąca jak zwykle gdzieś pośrodku.
Czasami cierpimy przez kobiety złe.
Przecież znikąd się ten archetyp w kulturze nie pojawił. Można by pójść na łatwiznę i wskazać na jakąś Lady Makbet albo inną Balladynę, Cathy Ames z “Na wschód od Edenu” albo siostrę Ratched. Ale żadna z nich nie będzie tak pięknym przykładem jak Amy Dunne z “Zaginionej dziewczyny”. No jaką szmatą trzeba być, żeby własnego męża w swoje zabójstwo wrobić, zniszczyć go na oczach całego kraju i, po drodze bzykając i mordując bogu ducha winnego faceta, wrócić do niego i kazać się kochać.
Nieczytający troglodyci mają szczęście, bo film był równie dobry co książka.
Prawdą jest też, że krzywdzą nas kobiety głupie.
Weźmy taką Emmę Bovary. Szlajała się gdzie popadnie, trawa zawsze wydawała jej się zieleńsza po drugiej stronie płotu, naczytała się romansów, przyprawiała kochającemu i nieświadomemu mężowi coraz większe rogi, narobiła ogromnych długów, a na koniec popełniła samobójstwo. Mało? Pogrążony w rozpaczy mąż nie mógł się pogodzić z odejściem ukochanej żony, spłacił jej długi i tęsknił, aż znalazł listy, które uświadomiły mu, jaką pindą była jego żona. Umarł ze zgryzoty.
Nieczytający troglodyci mogą wziąć w to miejsce “Titanica” i Rose, która była za głupia, żeby się przesunąć i zrobić na drzwiach miejsce dla DiCaprio.
Tylko że to przykłady nie tylko skrajne, ale też fikcyjne. Większość kobiet nie jest ani (wyjątkowo) zła, ani (wyjątkowo) głupia. Kobiety po prostu są, tak samo jak mężczyźni. Krzywdzimy się na co dzień na różne niewymyślne i powszednie sposoby. Przesalamy sobie zupy, krzyczymy i poniżamy. Nie słuchamy i zapominamy. Robimy sobie mniejsze i większe kuku. Przygniatamy sobie we śnie kończyny aż do totalnego odrętwienia i ściągamy kołdry.
Większość kuku, które sobie robimy, da się wybaczyć. Nawet jeśli już nigdy nie będziemy mogli na siebie spojrzeć.
Poza jedną rzeczą.
Jedną jedyną rzeczą, do której zdolne są tylko kobiety.
Czymś tak obrzydliwym i paskudnym, czymś tak niewyobrażalnie podłym, że trudno mi o tym w ogóle pisać.
Każdego dnia miliony mężczyzn cierpią niewysłowione katusze, trzymając w ręku coś, czego nigdy nie powinni trzymać, chyba że zapakowane na prezent.
Facet trzymający damską torebkę to najżałośniejszy widok na świecie.
Nie ma możliwości, żeby trzymał ją dobrze.
Ma ją sobie zarzucić na ramię?
Trzymać w wyciągniętej ręce?
Przewiesić przez szyję?
Zawsze będzie wyglądał z nią jak skończony błazen.
Kobieto, wypchałaś sakwę dokumentami, pieniędzmi, kosmetykami, cegłami, aktem urodzenia, świadectwem zgonu cioci Krysi, voucherami, kuponami, gazetami, poradnikiem zielarskim, podręcznikiem do anatomii, butelką wody, słoikiem suplementów, karnetem na siłownię i wizytówkami wszystkich makijażystek i uczciwych warsztatów samochodowych w promieniu tysiąca sześciuset kilometrów, to ją teraz noś.
Mężczyzno, nie daj się. Poniesienie reklamówek, wniesienie wózka, potrzymanie jej parasolki, otwarcie drzwi, przeniesienie przez kałużę daje ci punkty do bycia dżentelmenem. Trzymanie jej torebki na środku centrum handlowego, w knajpie, niesienie jej za nią po ulicy daje ci tylko i wyłącznie punkty do wyglądania jak głupek.
Ona nie jest tego warta.
Nawet jeśli miałbyś dzięki temu w końcu puknąć.
Nie. Bierz. Tej. Torebki.