Cieszę się z małych rzeczy. Tak już mam.
Moja dziewczyna cieszy się z małych rzeczy. Tak już ma.
To nie znaczy oczywiście, że nie mamy dużych marzeń, pragnień i celów. To po prostu taka wrodzona cecha charakteru, która czyni życie trochę łatwiejszym i zdecydowanie przyjemniejszym.


Czasami to drobiazgi, które zdarzają się znienacka. Drewniany patyczek informuje o wygranym lodzie, w chipsach trafia się kupon na kolejną małą paczkę, potykasz się o 10 zł podczas spaceru przez miasto. Takie 10 zł może być warte więcej niż cała wypłata, kiedy się o tym dobrze pomyśli.
Czasami to małe sukcesy. Odgadnięcie twórcy muzyki do filmu po pierwszym takcie motywu przewodniego. Idealnie skręcony papieros. Dziesięć trafień z rzędu, kiedy zamiast pracować gnieciesz kartki w kulki i rzucasz nimi do kosza.
Czasami to realizacja drobnych planów. Kiedy w tygodniu ciężkiej pracy uda się upchnąć wspólne popołudnie w parku. A jeszcze jak ten dzień okaże się słoneczny? Albo kiedy uda się trochę pożeglować w środku tygodnia. Albo zdążyć wrócić z pracy przed korkami.

To radości w mikroskali, o których prawdopodobnie za miesiąc nie będę pamiętał (z pewnymi wyjątkami), a które mimo to, skumulowane, mają siłę zrobić cały dzień. Albo cały tydzień. A następujące po sobie w nieprzerwanym ciągu, jeśli tylko potrafi się je wyłapać z szeregu nieistotnych szarych zdarzeń, mogą, być może, zrobić całe życie.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczę, kiedy odczuwam wyrzuty sumienia po kolejnym telefonie do przyjaciela, w którym prawie hiperwentylując się, opowiadam mu, jak radosnym wydarzeniem było podejść do baru i zamówić Guinnessa akurat na sam koniec beczki i dostać swoją pintę już z nowej, świeżej. Nie jest łatwo trafić w Olsztynie na świeżą beczkę Guinnessa, jeśli chcielibyście wiedzieć.

To całe cieszenie się z drobiazgów ma tak naprawdę tylko jedną wadę. Ludzie tego nie rozumieją. A jak ludzie czegoś nie rozumieją, to próbują to zepsuć.
Na przykład ostatnio. Byliśmy na weselu.

– O, tort – zauważyła radośnie spostrzegawcza K, widząc wjeżdżający na salę tort. Oczywiście, tort jest czymś, czego na weselu należy się spodziewać. Taki tort nie powinien być też specjalnym powodem do radości, bo, umówmy się, żaden dorosły człowiek nie powinien jeść tortu o tej godzinie, w której się go zazwyczaj podaje, i po takiej ilości wódki i jedzenia, po której się go zazwyczaj podaje. Mimo to K się ucieszyła. Bo K to K, a tort to tort.
– Idę po resztę – to już tylko pomyślała, bo stała akurat sama na środku sali i zorientowała się, że poprzednią uwagę wygłosiła w pustkę.
– Nie zesraj się – usłyszała za plecami.

Pal licho język, którego użyła rozczarowana radością K/wieczorem/swoim życiem (niepotrzebne skreślić) kelnerka. Mnie “nie zesraj się” boli w uszy i serce, ale rozumiem, że standardy językowe bywają różne. Są ludzie, którzy tak mówią i należy się z tym pogodzić. Nie ma to znaczenia. Równie dobrze mogła zapytać “I z czego się tak cieszysz?”. Stwierdzić “I chuj z tego”. Zasugerować kulturalnie “Pohamuj swój entuzjazm” lub “Powściągnij emocje”.

Bo w sumie nie obchodzi mnie, czy cieszą cię małe, czy wyłącznie duże rzeczy. Może nawet nie cieszyć cię nic albo niech nic cię cieszy. Możesz mieć zły dzień albo na co dzień spuszczać nos na kwintę. Łaskawie pozwalam. Mam też w nosie, czy całujesz matkę tymi samymi ustami, z których wychodzi słowna sraczka. Ale to? Tego nie daruję.

Nikt nie będzie stawiał entuzjazmu K w kącie.