Nie wiem, czy wam kiedyś o tym wspominałem, ale jestem niepoprawnym romantykiem. Wśród wszystkich moich słabości – ta jest największa.

Wpis jest wynikiem udziału w spotkaniu z marką Grant’s i przeznaczony jest tylko dla osób pełnoletnich.

Nie jest to romantyzm pokazowy z gatunku: wezmę boomboxa nad głowę i stanę pod twym oknem w deszcz. Nie ma też nic wspólnego z łzawymi powieściami, poezją i komediami romantycznymi (chyba, że gra w nich Bill Nighy, fuckin love Bill Nighy). Mój romantyzm objawia się przede wszystkim w uwielbieniu dobrej historii. Serio. Uważam, że dobra historia jest warta wszystkiego. Rozumiem, dlaczego ludzie potrafią dla niej przejechać cały świat, dlaczego reporterzy ryzykują dla niej życie na wojnie. Wiem też, że nie musi być prawdziwa, żeby była dobra, co czyni mnie idealną ofiarą marketingowców. Chcesz mi coś sprzedać? Opowiedz mi dobrą historię i jestem twój szybciej niż spojona cosmopolitanem bohaterka serialu o seksie w mieście.

1

Widzicie tego faceta powyżej? To Rob Allanson, mój ostatni oprawca, na co dzień globalny ambasador marki Grant’s. Zrobił mi to trzy razy. Publicznie. Przy ludziach.

To był czternasty kwietnia, wietrzny, choć słoneczny wtorek. Zwabiony wizją spotkania z Jankiem, dobrego jedzenia i nieograniczonego dostępu do napitków przybyłem, jak zwykle spóźniony, do warszawskiej Fabryki Trzciny na polską premierę osiemnastoletniego Grant’sa. A Rob tylko na to czekał, z tą swoją zaczeską, notatnikiem i akcentem z północy Anglii. I w kilcie na dodatek.

Pierwszy raz zrobił mi to słowami. żeby to zrozumieć, musicie spróbować to sobie wyobrazić. Industrialne wnętrze, cegły i metal, przed nami szklaneczki, na przeciwko nas Rob. Opowiada o romantycznych wyobrażeniach związanych z whisky. O szkotach w kiltach, którzy przygotowują ją w sielskim, acz deszczowym krajobrazie. Łapie mnie za serce. A w następnej chwili każe wyrzucić tę wizję z pamięci. Zapomnieć o tym wszystkim.
I kreśli zupełnie nową.
O firmie, która po dziś dzień jest firmą rodzinną. O ważnej w niej roli kobiet. O Girvan, miasteczku w Szkocji, w którym w 1963 w ciągu zaledwie dziewięciu miesięcy wybudowano, wówczas największą na świecie, destylarnię. O Gordonie Grancie, ówczesnym dyrektorze, prawnuku założyciela, który zamieszkał w przyczepie kempingowej na placu budowy. O jego skrzypiącym rowerze, którym każdego dnia objeżdżał budowę, rozwożąc robotnikom butelki whisky mające podnieść morale. O robotnikach, którzy pod koniec prac ukradli ten rower i przyspawali na pamiątkę do jednej z wież destylarni, na której wisi po dziś dzień. Zabił romantyczną wizję, którą miałem, i zastąpił ją inną. Lepszą, bo prawdziwszą.

2

Drugi raz zrobił mi to trunkiem i słowami. Zdekonstruowanym trunkiem. Dekonstrukcja to ostatnio modne słowo, jednak zdekonstruowane szarlotki i żurki do mnie nie przemawiają. Co innego whisky. W 10 szklaneczkach znalazło się dziesięć różnych whisky, zbożowych i single malt. Każda z nich co najmniej pełnoletnia i co najmniej sześćdziesięcioprocentowa. Połączone składają się na zawartość butelki osiemnastoletniego Grant’sa. Każda inna, niektóre słodkie, pachnące miodem czy kwiatami, orzechami, deszczem czy ogniskiem. Degustacji towarzyszyła ciągła narracja Roba o tym, jak różnie odbieramy zapachy (dowodem niech będzie fakt, że whisky, która dla mnie pachniała ogniskiem, Łysemu ze Stayfly przypominała kiszoną kapustę). O roli krystalicznie czystej wody, o beczkach, które nadają smak. O tym,  jak ważny jest dobry nos w procesie komponowania bukietu, który składa się na gotową whisky. Gdybym nie brał w tym udziału, nie uwierzyłbym, że tak różne smaki mogą tak spójnie łączyć się w jednej butelce. Jak różne, pozornie niezwiązane wątki, łączące się w jedną historię.
3

Trzeci raz zrobił to jedzeniem. Nie dlatego, że we wszystkim, od przystawki, przez zupę, główne danie, aż po deser było whisky. Nawet nie dlatego, że głównym daniem była wołowina, a częścią deseru był solony karmel. To wszystko przez przegrzebki.
W miejscu, w którym źródło bierze moje uwielbienie dla dobrej historii, zaczyna się też miłość do ładnych słów. Do jednego z najładniejszych, jakie w życiu słyszałem, zaliczam przegrzebki. Przez długi czas żyłem w błogiej nieświadomości, wiedząc, że to coś do jedzenia, ale nie wiedząc dokładnie co. W duchu liczyłem na coś równie smacznego i uroczego jak przepiórka. Wiedza, że to małża, złamała mi jakiś czas temu serce i dopiero małże św. Jakuba flambirowane (kolejne ładne słowo, oznacza polanie alkoholem i podpalenie) Grant’sem Ale Cask posklejały je w całość. Może nie zostałem miłośnikiem owoców morza, ale świadomość, że tak ładne słowo jednak nie zostało zmarnowane na coś obrzydliwego, a wręcz przeciwnie, całkiem smacznego, jest pocieszająca.

Wróciłem bogatszy o trzy lekcje.

1. O ile dobra historia może być dobra, nawet jeśli nie jest prawdziwa, to prawdziwa historia jest zdecydowanie lepsza. Rob nie tylko przekonał mnie do Grant’sa i przegrzebków. Rob sprawił, że Szkocja przesunęła się całkiem zdecydowanie wyżej na liście miejsc, które muszę zobaczyć. Nieważne, w trakcie której z występujących tam dwóch pór roku. Może być zimą, może być w lipcu.

2. Degustacja różni się od zwykłego picia różnymi rzeczami, także tym, jak się czujesz na drugi dzień. Po piciu masz kaca, po degustacji jesteś co najwyżej lekko niedysponowany. Pamiętajcie o tym równie dobrze, jak o tym, że alkohol jest tylko dla dorosłych i trzeba cieszyć się nim odpowiedzialnie.

3. Robiąc zdjęcia przy słabym świetle, rób ich milion, istnieje szansa, że chociaż trzy nie wyjdą tak źle jak reszta.