Kiedy poznałem słowa poety o oślepieniu śniegiem, soplach w mózgu, huczących w głowie lodowatych wiatrach, snach wypełnionych płatkami śniegu i kryształowym świecie z zimowymi kwiatami, byłem przekonany, że to zgrabna metafora dla bycia pod wpływem kokainy.
Dałem się podejść. Teraz już wiem, że poeta celowo użył w wierszu słowa kokaina aż trzy razy. Wszystko po to, żeby sprowadzić odbiorcę na fałszywy trop. Poeci uwielbiają, kiedy ludzie pieprzą się z ich wierszami. Chore pojeby. Czerpią przyjemność ze sprowadzania odbiorcy na interpretacyjne manowce.
To wcale nie jest metafora bycia pod wpływem narkotyku. To nawet nie jest metafora. To jest całkiem wierne oddanie tego, jak strasznie ludziom odbija, kiedy zobaczą pierwszy śnieg. Nie żebyśmy na co dzień byli ostoją normalności, ale wystarczy trochę białego puszku z nieba, żeby wszystkim zdrowo się poprzestawiało.
Widziałem ludzi z nonszalancją przechodzących przez dwujezdniowe lodowisko, które do niedawna było dwujezdniową drogą, w miejscu, w którym zdecydowanie przechodzić się nie powinno, bo nie chciało im się przejść dwudziestu metrów do najbliższego przejścia dla pieszych.
Widziałem ludzi przebiegających na czerwonym przez dwujezdniowe lodowisko, które do niedawna było dwujezdniową drogą, bo ich autobus już podjeżdżał na przystanek po drugiej stronie ulicy.
Widziałem samczyka alfa w golfie dwójce driftującego katującego ręczny w najlepsze na środku miasta.
Widziałem kobietę, która poślizgnęła się na chodniku, i ludzi przechodzących obojętnie.
Mężczyznę śpiącego na przystanku.
Widziałem na uczęszczanej gminnej drodze kulig z pijanymi ludźmi.
I dziećmi.
Widziałem jadącego po lodzie nieoświetlonym rowerem nieodblaskowego mężczyznę. Bez rękawiczek.
Kierowcę wyprzedzającego na krętej drodze pięć samochodów, z powodu oblodzenia jadących 30 na godzinę.
Widziałem to i dużo więcej.
Trzy dni śniegu wystarczyły, żebym widział rzeczy, którym Roy Batty nie dałby wiary. Widziałem rzeczy, których moja delikatna psychika nie była w stanie udźwignąć. Uciekłem z miasta, ukryłem się w lesie, zakamuflowałem kocem i czekam.
No na świętego Pabla z Medellín, patrona śniegu i białych sportów, co jest z wami nie tak? Kiedy ostatni raz sprawdzałem definicję białego szaleństwa, dotyczyła jazdy na rzeczach do jazdy na śniegu stworzonych, nacierania dziewczyn śniegiem, obrzucania się śnieżkami, przytykania języka do trzepaka i wysikiwania swojego imienia w śniegu. Szczytem było organizowanie między armiami bałwanów bitew na fajerwerki. Ale nie miało to nic wspólnego z próbami samobójczymi. A już na pewno nie takimi, które zagrażają całemu otoczeniu.
Mam wrażenie, że w tych centymetrach białego puchu kryje się jakaś czarna magia. Coś, co zmienia człowieka. Wyciąga z niego rzeczy, które nie powinny oglądać światła dziennego.
Czytałem kiedyś o stanie nazywanym arktyczną histerią. To zaburzenie występujące wśród eskimoskich kobiet. Pod jego wpływem biegają nago po śniegu, krzyczą jak opętane i skaczą do lodowatej wody. Później zapadają w sen i budzą się normalne. To znaczy nie mniej normalne niż przed napadem histerii. W związku z tym czekam, aż się wyśpicie i dacie znać, że z wami już wszystko w porządku (przynajmniej na tyle, na ile było z wami w porządku przed śniegiem) i można już wracać do miasta. Może wrócę, chociaż już teraz czuję, że wspomnienia tych chwil nie znikną w czasie jak łzy w deszczu.