Nie. Nie będę śmiał się z tego, jak ubierają kobiety. Nie tym razem. To już było, więc wszystkie panienki noszące emu, traktujące legginsy jako sensowne i samodzielne okrycie tyłka i człapiące jak kaczuszki w koślawiących stopy balerinkach mogą odetchnąć spokojnie i przestać przypominać sobie, z zamiarem użycia w komentarzach, jak brzmiały wszystkie dwa znane im wulgarne określenia mężczyzny.
Dzisiaj całkowicie poważnie pośmieję się z tego, co w waszym ubraniu jest głupie nie z waszej winy.
Zacznijmy od czegoś praktycznego. Podstawowego wręcz. Od czegoś tak prostego, niezbędnego i oczywistego jak
KIESZENIE
Jakiś czas temu K stała się fanką męskich spodni. Zaczęło się od pary chinosów kupionych na męskim dziale w TK Maxx. Wzięła je celem przerobienia na szorty, ale świetnie leżą i mają prawdziwy wysoki stan, a nie wysoki stan czyli pół centymetra wyżej niż biodrówki, więc zostały i szybko zyskały status “są moje ulubione, trzymaj je z dala od pralki, będę prała w ręku, bo to mniamnionka moje i nie mają prawa się zniszczyć”. Ale najpierw musiała przyzwyczaić się do jednej rzeczy.
– Jeżu, za każdym razem, kiedy wkładam coś do kieszeni, to wydaje mi się, że mam dziurę i zaraz mi coś nogawką wyleci.
– Może faktycznie mają dziurę?
– Nie, one są po prostu tak strasznie głębokie.
Nie. Nie są. To normalna głębokość kieszeni w męskich spodniach. Taka w sam raz na telefon, paczkę fajek i całą resztę rzeczy, których miejsce jest w kieszeniach. Zaciekawiony przeprowadziłem błyskawiczną i w pełni naukową analizę porównawczą.
Damskie spodnie nie mają kieszeni. Damskie spodnie mają kieszonki, nie, kiesząteczki wielkości szminki albo bardzo małej garstki drobnych.
Ale to jest jeszcze nic.
Żadna z kurtek K nie ma wewnętrznej kieszeni na piersi. Ani ramoneski, ani płaszcze, ani parki, nic. Tylko sztormiak ma jedną wodoodporną na telefon. To o dwie mniej niż mój tej samej firmy.
Wreszcie poznałem genezę wiecznego burdelu w torebkach, półgodzinnego szukania kluczy i telefonu i wypychania jej drobiazgami moich kieszeni.
Idiotyczny brak elementarnej użyteczności.
No ale co tam. Przecież wszystko można poświęcić, byle tylko było ładnie i zgrabnie, nie?
No właśnie wcale nie, bo…
METKI
…kogoś zdrowo pogrzało z metkami wszytymi w kobiece ubrania. Jestem w stanie zrozumieć czterdziestosześciostronicową książeczkę wszytą po wewnętrznej stronie grubej kurtki, opisującą cudowne właściwości zastosowanych membran, przysięgającą, że tego produktu wcale nie uszyły małe chińskie rączki i łopatologicznie wyjaśniającą, w jaki sposób należy ten ósmy cud przemysłu dziewiarskiego prać. Jaki jednak jest sens wszywania podobnej książeczki do zwiewnej sukienki, lekko prześwitującego kombinezonu albo na samym końcu apaszki, nigdy nie zrozumiem. Nie można tego przypiąć? Dołączyć gdzieś obok? Kupujesz kobiecie śliczną bieliznę, materiał leciutki i zwiewny, koronka taka że och i ach, bo dziergały ją niewidome mniszki z klasztoru położonego za siódmą górą i sześćdziesiątą dziewiątą rzeką, sam seks, nić dentystyczna ważyłaby więcej, gdyby nie wielka metka w “nierzucającym się w oczy miejscu”. Na czymś tak malutkim każde miejsce rzuca się w oczy, szerloku. Co ja mam z tym teraz zrobić? Wyciąć? No tak, najlepiej, żeby gryzło w plecy, pachę, bok czy inny tyłek. Odpruć? Najlepiej prując z miejsca całość, żeby od razu skoczyć na zakupy po coś nowego, bo przecież wybór jest tak wielki.
MONOTONIA
Tylko że wcale nie jest. Ja wiem, jestem facetem, nie dość, że polskim, to jeszcze hetero, więc z założenia nie mam pojęcia, o czym teraz mówię, blablabla… ale mam nieodparte wrażenie, że idąc przez centrum handlowe, mijam cały czas ten sam sklep. To samo, to samo, to samo, coś innego, ale ceny jak w salonie Mercedesa, to samo, to samo, stoisko ze zdrowymi sokami i znowu to samo. Lubisz szopy i cieszysz się, że w końcu znalazłaś wymarzoną bluzę z ukochanym ssakiem? Zadbamy, żeby zaraz ci obrzydł, spoglądając ci bezczelnie prosto w oczy z każdego sprzedanego przez najbliższy rok ciucha.
Mam nawet teorię co do tego, skąd to się bierze.
Sztokholm, główna siedziba H&M, gabinet Stefana Perssona, burzliwy okres komponowania kolekcji na najbliższy sezon. Przez wielkie drzwi wpada zdyszany pachoł.
-Panie prezesie! Panie prezesie!
-Czego pachole? Nie widzisz, że jestem zajęty jedzeniem kiszonych śledzi?!
-Panie prezesie, to bardzo ważne!
-No już, już. Napij się trochę soku z surströmmninga, złap oddech i wyduś to z siebie wreszcie.
-Panie prezesie, agent 0036…
-0036?
-No ten z licencją na noszenie rozmiaru S. Agent 0036 donosi, że dranie z Orsaya…
-Tfu! Orsay!
-…zakupiły pierdyliardy ton białej koronki.
-O to mendy, niech ich dunder świśnie i żeby im wursty w gardle stanęły. Zamówcie zyliardy ton koronki i -doszyjcie ją do wszystkiego.
-Wszystkiego?
-WSZYSTKIEGO!
-Nawet dresów?!
-ZWŁASZCZA DRESÓW! I przekażcie agentowi 0036, że doskonale się spisała.
-Panie prezesie, 0036 to mężczyzna.
-Niemożliwe, mężczyźni nie noszą S. Dobrze się spisałeś, a teraz skocz do IKEA po klopsiki, zgłodniałem z tego planowania.
“Cóż za nieszczęście być kobietą”, powiedział Kierkegaard i chyba wiedział, co mówi, bo chociaż bez kieszeni i z włażącą w tyłek metką pewnie da się żyć, to jak pogodzić się z tym, że żeby wyróżnić się z tłumu, musisz poświęcić pół dnia na kreatywne zestawianie ze sobą szopów i koronek. Dokładnie takich samych, jakie mają wszystkie inne kobiety. Łącznie z twoimi przyjaciółkami. Łącznie z tą, której nienawidzisz.