Zawsze chciałem iść na wyścigi konne. To zawsze miało swój początek, bo wszystko jakiś początek ma – nawet zawsze, kiedy pierwszy raz przeczytałem Szmirę Bukowskiego. Czyli dawno temu.
Z wielu rzeczy zdążyłem od tamtej pory wyrosnąć. Autodestrukcyjne ciągoty wracają już tylko czasem, jak czkawka, zamiast nosić znamiona choroby przewlekłej. Chęć, żeby iść na wyścigi, została. Była tak silna, że, oczywiście, nigdy na te wyścigi nie poszedłem. Tłumaczę to sobie tym, że prosty chłopak z prowincji jestem. W dzieciństwie najbliżej konnych wyścigów byłem, pstrykając kapsle po torze przeszkód, więc kiedy dorosłym, to nawet do głowy mi nie przyszło, że mógłbym ot tak wstać i iść na wyścigi. Ale od czego są przyjaciele?
W urodziny zadzwoniła do mnie Mati, zaśpiewała mi sto lat i, znając moje marzenie, podarowała obietnicę dnia na Służewcu. Trudno mi wyobrazić sobie lepszy prezent urodzinowy niż dzień na wyścigach konnych z piękną kobietą u boku. I to na jej koszt.
Była to jedna z najlepszych randek w moim życiu. Nie tylko ze względu na towarzystwo. Nawet nie wiem, od czego zacząć, bo tak bardzo wsiąkłem w klimat, że mój (i tak już upośledzony) zmysł reporterski ustąpił miejsca czystej radosze i, zamiast robić notatki i zdjęcia, chodziłem wszędzie z przyklejonym do twarzy bananem.
Po pierwsze, strefa VIP. Namiot, w środku stoły, kanapy, alkohol, niezłe jedzenie, sztućce i w ogóle ę ą. Przebrzmiała gwiazda rocka popija łychę i łapie za jakiś tyłek zek, który też jest już o krok od bycia przebrzmiałym. Starsze panie rozmawiają o dzieciach, które dorosły, poszły na swoje i już prawie nie dzwonią, ale odnoszą sukcesy. Starsi panowie rozmawiają o koniach, które dorosły i w końcu odniosą sukcesy w gonitwach. Młodsze panie pokazują sobie Balmainy i Louis Vuittony. Młodsi panowie pokazują sobie młodsze panie, które pokazują sobie Balmainy i Louis Vuittony. Wszyscy oglądają się za Matyldą, bo wygląda zjawiskowo. Kilkuletni chłopczyk pyta jeszcze młodszą dziewczynkę, czy może przynieść jej leżak, żeby mogła odpocząć.
Blichtr, posh, nuda. Konie biegną, z trybun po drugiej stronie toru słyszę przetaczającą się jak burza wrzawę. Ludzie po tej stronie tylko czasami rzucą okiem na ekrany pokazujące, co dzieje się na torze. Dopijamy drinki i wychodzimy. Tu widzieliśmy już wszystko.
Przechodzimy od namiotu raptem kilkadziesiąt kroków, a trafiamy w zupełnie inny świat. Świat, do którego chcę jeszcze wrócić. Wsiąkamy w tłum tak barwny i różnorodny, że aż zapominam o wrodzonym gawiedziowstręcie. Zawodowi hazardziści cisną się w kolejkach do kas na równi z niedzielnymi graczami, bo pani Halinka nie patrzy, kto jest kto. Pani Halinki nie obchodzi, czy obstawiasz zwykły, trójkę w boksie czy szalejesz z kwintą. Pani Halinki nie obchodzi nawet, czy wiesz, co to znaczy. Pani Halinka stoi na straży demokracji – obchodzi ją tylko kolejka i to, czy może być winna grosik. Nieopodal, na straży tatara i alkoholu, stoi pani Grażynka. Jest ciasno, jest głośno, jest świetnie, ale zaraz startuje kolejna gonitwa, więc wychodzimy na zewnątrz.
Na tarasie widokowym widoki przesłaniają kapelusze popijających prosecco hipsterów. Ponad ich głowami widzę biegnące konie, ale mam wrażenie, że dzieci, które po mojej prawej uciekają mamie, biegną jeszcze szybciej. Postawiłbym na nie przeciw arabom i wynik tego zakładu byłby lepszy niż któregokolwiek z dotychczas obstawionych. Fortuna nam nie sprzyja, obstawianie najfajniejszych imion się nie sprawdza, więc idziemy na padok. Przed następną gonitwą trzeba dokładniej obejrzeć konie.
Jockeye oprowadzają konie wkoło, powoli. Te wyglądają jak modelki na wybiegu. Matylda tłumaczy mi, na co zwracać uwagę. Załapuję po pierwszym zdaniu i w sumie przestaję słuchać. Trzeba je oceniać tak jak ludzi. Koń powinien być żwawy, ale niezbyt narwany. Suchy źle, ale za gruby też niedobrze. W programie można sprawdzić, jak radził sobie w dotychczasowej karierze. Wybieram pewniaka. Znowu przegrywam. Pieprzyć to, od tej pory obstawiam tylko młode klacze.
Najciekawiej jest na samych trybunach. Do koni dalej, ale w końcu widzę wszystko jak na dłoni. Cały tor. Widzę konie od momentu wprowadzenia ich do boksu. Jeden z nich się opiera i chyba nie pobiegnie. Przyglądam się jego barwom, sprawdzam w programie. Na niego nie stawiałem. Jakimś cudem. Jeszcze chwila zamieszania, bomba idzie w górę i ruszyły. Narracyjnie byłoby świetnie powiedzieć, że w tym momencie tłum zamarł, ale srogo minęłoby się to z prawdą. Tłum rzadko zamiera. Ale kiedy konie znajdują się na wysokości trybun, bliżej mety niż dalej, dookoła mnie podnosi się wrzask. Ludzie wykrzykują imiona swoich faworytów, rozlewają piwa i kapią musztardą z hotdogów. Te kilkanaście sekund, miejsce, w którym stoję, to kulminacja tego dnia. Teraz wiem, że przyszedłem tu dla nich. Nie dla siebie z przeszłości czytającego o detektywie alkoholiku przegrywającym ostatniego dolara. Nie dla czasu spędzonego z Matyldą. Nie dla nikłej szansy na wygraną, alkoholu ani tatara. Na pewno nie przede wszystkim. Przede wszystkim jestem tu dla tej chwili gorączki.
________
Dwa zdjęcia w galerii, na które się załapałem, zrobiła Julia Kaczorowska. Na jej profilu na Behance możecie zobaczyć więcej fotek z otwarcia sezonu. Między innymi klatkę, na której udało jej się uchwycić tłum w tej krótkiej chwili przed metą. Jeśli będziecie się wybierać na wyścigi, pamiętajcie, żeby zacząć od wydania kilku złotych na zakup programu albo zapoznajcie się z nim online na stronie toru. Poza planem gonitw i opisami koni znajdziecie w nim całkiem zgrabne wprowadzenie w wyścigi i zakłady (do których oczywiście nie namawiam. Hazard jest be. Te pieniądze zdecydowanie lepiej wydać na narkotyki alkohol kobiety buty żelki). Otwarcie sezonu to duża impreza. Wiem, że w ciągu roku na Służewcu są jeszcze co najmniej dwie podobne – Wielka Warszawska i zakończenie sezonu. W większość weekendów jest podobno zdecydowanie bardziej kameralnie. Nie wiem.
Muszę sprawdzić.