Wiecie, co jest gorszego, niż obudzenie się 1 stycznia na strasznym kacu? Obudzenie się pierwszego stycznia na strasznym kacu i zorientowanie się, że znów zostało się wydymanym wbrew własnej woli.
Tak właśnie poczułem się, kiedy wykonując w samo południe poranny walk scroll of shame po facebookowym feedzie, trafiłem na artykuł opisujący Babypod. Taki smart gadżet, dopochwowy głośniczek, którym przyszła matka może puszczać muzykę dziecku in progress. Stworzony głównie dla pretensjonalnych młodych dziewcząt z wiankami na głowach, które przypadkiem zaciążyły na openerze (to na pewno będzie córka, te dziewczęta rodzą tylko kolejne takie dziewczęta), i równie pretensjonalnych trochę starszych już nie dziewcząt, które na forach dla matek przeczytały, że dziecku trzeba puszczać ambitną muzykę, najlepiej Mozarta albo Krzysztofa Kiljańskiego.
Musicie spróbować to sobie wyobrazić. Budzę się rano, niby w XXI wieku, w mordzie kapeć, we łbie się kręci, pęcherz ciśnie, pamięć szwankuje, kiszki marsza grają, chcę kebaba, albo nie, zupę, a pomiędzy kolejnymi żenującymi postami z sylwestrowych imprez znajduję kopiącą w brzuch z półobrotu wiadomość, że oto znowu omija mnie rewolucja technologiczna, a kto wie, może nawet społeczna.
Te całe babypody to znak czasów. Nie dość, że wszystko zmienia się tak szybko, że wymyślili pierwsze insertables (to takie smart gadżety do noszenia w sobie ^^) zanim ja zdążyłem kupić sobie dostać w darach losu jakiekolwiek wearables (to takie smart gadżety do noszenia na sobie), to jeszcze zrobili je wyłącznie dla tej lepszej płci. No kupiłbym (gdybym nie był blogerem i nie czekał na darmówki) i co bym z tym zrobił? Nie mam łona ani tym bardziej dziecka w mymłonie, któremu mógłbym przez to różowe (dlaczego tylko różowe?!) coś puszczać muzykę, więc co? Więc insertables już nie dla mnie?
No chyba że wsadzę sobie sami-wiecie-gdzie i nauczę kiszki nowego marsza grać.