To był pierwszy rok studiów.
Aby w przyszłości zasiąść za kierownicą niebieskiego garbusa, musiałam przejść kurs nauki jazdy. W lekko podniszczonym punto pod bacznym okiem instruktora przemierzałam uliczki mojego miasta. Jak zwykle bywa, traf chciał, nie wiadomo skąd, wyrosło skrzyżowanie. Spanikowałam, nie mogąc sobie przypomnieć, jakie znaki widziałam przed nim.
Instruktor dał po heblach.

– K, kto tu kurwa miał pierwszeństwo?
– …
– No kto?!
– …
– Ty lepiej przefarbuj te swoje blond włosy, bo zaczynasz się z nimi identyfikować! Do mózgu ci ta farba przenika.

To był pierwszy tydzień bycia zupełnie blond. Nic dziwnego, że się przejęłam. Jasny, jeszcze kurczakowaty blond (nie znałam wtedy blogów, biedna, młodziutka K o wystrzępionej grzywce i pocieniowanych sekatorem żółtych pasmach) miał sprawić, że poczuję się inaczej. Wyjątkowo. Nie chciałam pozwolić byle facetowi na pozbawienie mnie marzeń o byciu blondynką. “Ja mu pokażę. Jeszcze zobaczy” – pomyślałam.
Zaparłam się.
Zdałam.

Dziś już wiem, że te wszystkie kawały, powiedzonka o blondynkach, to zupełna bzdura i absolutna prawda. Tak właśnie jest. I tak, i tak.
Dlatego bycie blondynką jest cudowne. I łatwe, kiedy odpowiednio spojrzysz na życie i umiejętnie wykorzystasz tę dwoistość.
Od początku do końca każdego dnia.
Dzisiaj też.

O PORANKU

Blond warkocz jest ładniejszy. Tak, przykro mi. Skomplikowane sploty na ciężkich, zdrowych brunetkowych włosach mają to do siebie, że albo zaraz się rozwalą (bo włos taki zdrów i śliski), albo ich praktycznie nie widać (bo kolor taki ciemny i głęboki).
Natomiast blond włosy zaplecione nawet w ciemnicy, zwanej zimowym porankiem, w zwykłego warkocza, przywodzą na myśl sierpniowe buszowanie w zbożu i jurną Marynę pędzącą z gracją po polu. Postronny obserwator jest w stanie wskazać każde załamanie światła na złotych włosach, każdy z pięćdziesięciu różnych odcieni w nich zawartych i z zachwytu paść plackiem przed właścicielką blond warkocza, bo tak go oślepiło.
A jeśli włosy są farbowane i nie błyszczą, bo są takie wysuszone (ale i takie mogą lśnić, wiem coś o tym), to i tak jest nieźle: jak są zniszczone, to na bank nie wysuną się ze splotu. Nie mają jak. Fryzura na bank przez cały dzień się nie zepsuje.

W PRACY

Z głową otoczoną aureolą jasnych włosów łatwo jest sprostać oczekiwaniom.
A nawet je przebić.
Głównie dlatego, że ludzie przy pierwszym kontakcie niewiele się po tobie spodziewają.
W towarzystwie w pracy czy na uczelni nawet nie trzeba się specjalnie starać. Wystarczy pokazać, że umiesz obsłużyć jakikolwiek program na Macu, zarzucić terminem technologicznym albo, jak ja dziś, wymienić z kolegami uwagi na temat powszechnych usterek w volkswagenach sprzed roku 2000 (“Uszczelka pod głowicą? Mi to mówisz? Mój to żłopie olej jak koń wodę po westernie”). Łatwo jest grać (i wygrywać) kartą głupiutkiej blondynki, ale to błyskotliwość z zaskoczenia zawsze robi wrażenie. Brunetka w takiej sytuacji musiałaby chyba każdemu przed oczami machać doktoratem z fizyki teoretycznej, a i tak nie wzbudzi takiego uznania jak blondynka, która wie, czym się różni Taco Hemingway od Ernesta o tym samym nazwisku. Bo wiadomo, brunetka to mądra jest z natury, ale mająca cokolwiek do powiedzenia (oprócz tego, jak było w piątek na imprezie i jakiego kaca miała w sobotę) jasnowłosa dziewczyna? To przecież się nie zdarza.

W DRODZE DO DOMU
(z ewentualnym małym objazdem)

Stoję garbusem na prawym pasie, a koniecznie muszę znaleźć się na lewym, bo akurat po lewej stronie błyska ten czerwony neon z dwoma S i dwoma N w nazwie (a ja na gwałt potrzebuję pęsety, bo zaczynam przypominać Fridę) albo właśnie tam jest zjazd do galerii, gdzie koniecznie muszę kupić sobie tę sukienkę z głębokim dekoltem.
Odwracam się, a tam korek na lewym pasie hen, po horyzont.
Niby przegrana sprawa.
Już nigdy nie wyrwę tych brwi, a moją wymarzoną, zdzirowatą sukienkę, którą podobno właśnie przecenili, kupuje już na pewno jakaś równie zdzirowata brunetka.
I wtedy… uśmiecham się do kierowcy stojącego obok mnie.
On uśmiecha się do mnie, do moich blond włosów i wykonuje uprzejmy ruch ręką, by wybawić mnie z opresji. Albo pod uśmiechem skrywa paniczny lęk, a uprzejmy gest znaczy tyle, co: “Proszę, wjedź przede mnie, zagubiona blond dziewczyno, zanim spowodujesz karambol, zarysujesz mnie i nie zdążę do domu na kotlety”. Nigdy nie wiem na pewno.

ZAWSZE

W blond włosach wygląda się młodziej, dużo młodziej – szczególnie gdy się już nie ma tych “nastu lat”. Przed godziną nie chciano mi sprzedać mojego ulubionego bezalkoholowego cydru. Musiałam sprzedawcy tłumaczyć długo i wnikliwie, że już jestem tak stara, że nie muszę nosić ze sobą dowodu kurwa, a tak w ogóle to przyjechałam samochodem, i wskazałam na niebieskiego garbusa. Wtedy mnie dopiero puścił, acz niechętnie.
Babcie stojące za mną kręciły głowami.
Taka siksa, a tak kłamie. Przecież widać, że ten samochód to jest zabawkowy i nieprawdziwy.
Niby minus, ale jednak plus. Jak już się chce wyglądać młodziej, to łatwiej z blondem. Duży plus.

A znajoma naturalna blondynka, która do swojego koloru włosów wróciła cztery lata temu po romansie z czernią i prowadzi obecnie dobrze prosperującą firmę, zwierzyła mi się dziś na fejsbuku, że już nie może wykorzystywać w interesach tego, że wygląda na starszą niż jest, bo po prostu blond włosy znów cofnęły ją do etapu studiów. I teraz nie ma jak zgrywać poważnej bizneswoman.
Ale gwarantuję wam – jej firma na tym na pewno nie ucierpi.
Na pewno.
Bo blondynki mają łatwiej.

Brunetki też na pewno w czymś mają łatwiej. I rude też.
Tylko nie wiem w czym.
A boję się sprawdzać na własnej skórze własnych włosach.