Usłyszałam te słowa jakiś czas temu. W pubie. Z ust bliskiej koleżanki, z którą nie widziałam się kilka miesięcy. Zestarzałaś się. Świat nagle zawirował i stanął. Zamilkłam, zbladłam i serce mi załomotało. A więc stało się!
Słabym głosem powiedziałam, że muszę wyjść do łazienki. Tam, stojąc przed zachlapanym mydłem lustrem, drżącymi palcami zbadałam swoją twarz centymetr po centymetrze, próbując odnaleźć tę jedną podstępną zmarszczkę, która postawiła pod znakiem zapytania nie tylko moją młodość, ale jednocześnie całkiem długą znajomość. I może to z powodu złego światła (pokrytej lepkim kurzem żarówki dyndającej smętnie na nieizolowanym kablu) bądź kremu z kwasem hialuronowym, który pracowicie wmasowuję w facjatę, nic niepokojącego nie dostrzegłam. A nawet wyglądałam tego wieczoru całkiem korzystnie.
Zapytałam ją o to wprost, a ona wprost odpowiedziała:
K, nie chodzi mi o zmarszczki, chociaż mogłabyś używać czegoś mocniejszego pod oczy. Od godziny patrzysz niecierpliwie na zegarek i wypiłaś ledwie dwa piwa. Zmieniłaś się. Kiedyś nas było wszędzie pełno, szalałyśmy, wciąż poznawałyśmy nowych ludzi, tańczyłyśmy do rana na plaży. A teraz? Jak stara baba. I to po całości. Jesteś w długim związku, mieszkacie razem i wyglądasz, jakby ci to całkiem odpowiadało. Nic ci już nie pozostało oprócz rodzenia dzieci i starzenia się. Ani się obejrzysz, a pod twoim łóżkiem będą stały zrobione na drutach papucie. I będziesz piała z zachwytu nad nowym płynem do kibla. Ja się tak nie zestarzałam, ja nadal potrzebuję odrobiny szaleństwa, ja chcę się jeszcze bawić, podróżować, smakować innego życia. Bo jest krótkie.
Zatkało mnie, ale starałam się nie dać po sobie tego poznać. Dokończyłyśmy piwo, nie poruszając już drażliwego tematu i obgadując starych znajomych, których nie widziałyśmy od licealnych lat, koleżanka chwyciła torebkę, poklepała mnie po ramieniu i powiedziała, że już musi spadać i że zadzwoni następnego dnia. Nie zadzwoniła do dziś.
Byłam zła. Bardzo. Jak śmiała mi coś takiego powiedzieć?! Ja się zestarzałam?! Kiedy niby? Przecież na plaży nadal tańczę, a papuci nie cierpię ze szczerego serca, moja mama świadkiem, zwraca mi uwagę na brak kapci częściej niż na nazbyt swobodny stosunek do porządku w domu. Nawet koszulki w kucyki Pony noszę, więc jak to się zestarzałam? Poczułam się dotknięta, bo tak już jest, że choćby się było pogodzonym z upływem czasu, to usłyszenie, że z ciebie już nic nie będzie, jest trudne do przełknięcia.
A potem spróbowałam się nad tym zastanowić, odkładając na bok osobiste emocje (potem, czyli po trzech algowych maskach przeciwzmarszczkowych i wypiciu dwóch litrów wody z cytryną, co by zadziałała antyoksydacyjnie i nawodniła moją nagle postarzałą skórę). Zastanawiałam się do dziś, ale właśnie skończyłam i pomyślałam, że się tym z wami podzielę.
Bo w sumie tak jest, że wśród moich znajomych jest grupa ludzi, dla których parzenie kawy każdego ranka, niechodzenie do klubów w celu poznania nowych ludzi, gotowanie obiadów i planowanie wyjazdów z wyprzedzeniem to już droga tylko w jedną stronę, tam, gdzie nie ma wolności, szaleństwa, młodości, tańców na plaży, radosnego rauszu, a czeka sterta prania, rachunki do zapłacenia i piątkowy wieczór spędzony przed telewizorem. Może faktycznie ekscytowanie się łóżkiem w półce na książki, które się samodzielnie skręcało i malowało, popycha mnie o parę lat do przodu? A może najbardziej postarza mnie ta druga osoba, którą widzę codziennie od razu po przebudzeniu, po drugiej stronie łóżka, niezmiennie się od kilku lat? Zawsze ta sama twarz z łaskoczącą brodą i nastroszonymi wąsami, gniazdo we włosach i noga wystająca spod kołdry pod dziwnym kątem.
Nie. Zupełnie nie. Od liceum nie czułam się tak młodo. Wtedy byłam przekonana, że muszę szaleć. Że za 10 lat będę już miała wszystko poukładane – dom, praca, dziecko, mąż – i na szaleństwo nie będzie już miejsca. Teraz? Myślę, że za dwadzieścia lat w końcu będę miała wszystko poukładane. Bo na razie za dobrze mi tak, jak jest. W końcu mogę być dzieckiem i się tego nie wstydzić, bo nie czuję już takiego ciśnienia, by być dorosłą. Nie czuję przymusu, żeby wrócić z imprezy nad ranem i gnić całą niedzielę w łóżku z potężnym kacem, bo co ludzie sobie pomyślą, że może ja jakaś drętwa jestem czy co. Nic już sobie ani tym bardziej nikomu innemu udowadniać nie muszę. Nie szykuję się na emeryturę, gdy idę spać w piątek o 22 albo spędzam wieczór na grze w planszówki. Robię tak, bo mogę. I bo chcę. Na imprezy też chodzę wtedy, kiedy chcę. I takie, jakie chcę. Nie ma nic bardziej psującego zabawę niż przymus dobrej zabawy.
Kompletnie nie rozumiem tej głębokiej potrzeby mówienia o starości wśród dwudziesto- i trzydziestolatków. Nie czuję tego. Sprowokowana zastanowiłam się, do jakiego okresu w moim życiu bym wróciła, gdybym miała taką możliwość. Do czasów gimnazjum i pierwszych drżących zauroczeń? Pierwszych pocałunków, jeszcze tak świeżych i niewinnych? Do liceum, kiedy to byłam najchudsza w swej karierze, nie miałam jeszcze cellulitu, a na wagarach siedziałam z przyjacielem na wiadukcie, paląc papierosy i czytając ulubione fragmenty z książek? Czy może do czasów studiów, kiedy to już mogłam poczuć odrobinę wolności, dostałam pierwszy samochód i tańczyłam do upadłego w każdą środę w studenckim klubie do polskich starych kawałków?
Nigdzie bym się nie cofnęła. Najpiękniej jest właśnie teraz.
Bo odkąd się zestarzałam, niebycie dorosłym sprawia mi szaloną frajdę.