Pewnego wiosennego dnia (tak odległego, że pamiętam z tamtego okresu głównie bazgroły na marginesach książki od matematyki, sportowe bluzy nad pępek i moją pierwszą dwóję z polskiego. Niesprawiedliwą), stałam i paliłam sobie za sklepem Euromax.  Zaciągałam się miętowym elendemem i próbowałam wyglądać przy tym tak naturalnie i nonszalancko, jakbym paliła co najmniej po paczce na śniadanie, obiad i kolację, ale prawdę mówiąc, miałam szesnaście lat i papierosy wcale mi nie smakowały, ani trochę.  Za to ogromnie smakowało mi poczucie przynależności do tej elitarnej grupy licealistów, która na każdej przerwie zbierała się przy śmietnikach za sklepem obok szkoły, by wynagrodzić sobie 45 minut bez “dymka” porządną dawką nikotyny.

Więc tak sobie stałam, udawałam, że palę, i na spółę z przyjaciółką słuchałam na discmanie płyty z Nirvaną i innymi kawałkami, którą nagrał mi kolega z drugiej klasy. Ona wolała Linkin Park, ale proszę was. Nirvana była o wiele bardziej cool. I Korn. I Limp Bizkit.

Był kwiecień 2005 roku. Świat, spłukany trzydniowym deszczem, błyszczał umytą buzią, matura jawiła się jako coś zupełnie nierealnego, miałam szesnaście lat, w kieszeni naddarty bilet miesięczny i byłam troszkę zakochana. Jak to wiosną.

I tego dnia na discmanie pierwszy raz usłyszałam Sum41.
Już nie pamiętam, co to dokładnie było. Może to:

A może to:

Już sobie raczej nie przypomnę. Ale wsiąkłam.

Kilka dni później od chłopaka, w którym byłam właśnie tak troszkę zakochana, dostałam ich kasetę. Bo usłyszał, jak o nich mówię, i przypomniał sobie, że gdzieś ją miał. Bo on już dorosły jest, w maturalnej klasie, i przecież już nie słucha tych bzdur dla nastolatków, ale może dla mnie ta kaseta będzie miała jakąś wartość. Chociaż tak w sumie to nie żeby kiedyś słuchał, on tę kasetę to tak właściwie miał przypadkiem. Dość sfatygowaną, trzeba przyznać, ale przecież mogła się sfatygować od leżenia.

Pamiętam, że gdy wyciągał ją z plecaka, wiosenny wiatr sprzątał jeszcze ostatnie liście z chodnika.

***

Mam ją do dziś.

Ale chociaż era discmanów, czarnej kreski wokół oka, która upodabniała mnie do smutnej, chudej pandy, i mojego wiosennego zauroczenia tamtym chłopakiem już dawno się skończyła, sentyment do Sum41 pozostał.

Przez lata dzielące mnie od tego wspomnienia miałam jeszcze wiele ulubionych zespołów, by na stałe zakotwiczyć gdzieś w trzydziestoleciu pomiędzy późnymi latami 60. a wczesnymi 90., ukochując Doorsów, Bowiego, Pink Floydów czy Queen.  Ale i tak na widok biletów na koncert Sum41, które dostałam od Konrada na gwiazdkę, zadrżały mi kolana. Serio.

A gdy w końcu przyszedł ten dzień, czułam ciarki wzdłuż kręgosłupa od momentu wejścia do klubu. “K, ty idiotko. Ile ty masz lat, żeby się tak zachowywać” – strofowałam się, stojąc, jak na dorosłą osobę przystało, w takiej odległości od sceny, by wszystko całkiem dobrze widzieć, ale nie cisnąć się w rozochoconej ciżbie. Gdy Sum41 weszli na scenę, moja poważna dorosłość ustąpiła miejsca nastoletniemu zachwytowi. Podskakiwałam w miejscu, gibałam się na wszystkie strony, zdzierałam chore gardło, śpiewając z Deryckiem Whibleyem kolejne ukochane piosenki. Konrad stał za mną i uśmiechał się pobłażliwie, ale za to od ucha do ucha.

Było świetnie.

A później zrobiło się doskonale.

Wokalista odwrócił od siebie uwagę fanów i nagle pojawił się w środku publiczności na małym podeście, obok którego stałam. Właściwie na wyciągnięcie ręki. No może dwóch. Ale był tam. Blisko. Niby zwyczajny człowiek, ale jednak. Dobrze, że Konrad stał obok , bo padłabym plackiem, gdy zaczął grać na gitarze i śpiewać “With Me”:

Pełna emocji, zarumieniona i rozszczebiotana, wracałam z koncertu na piechotę. Konrad tylko, od czasu do czasu, przerywając wylewający się ze mnie potok słów, nakierowywał mnie w odpowiednią stronę, chroniąc przed wejściem na ulicę w nieodpowiednich miejscach i poślizgnięciem się na oblodzonym chodniku.
Była prawie północ i zaczął padać śnieg. Grube płatki wirowały w powietrzu i opadały leniwie na nasze płaszcze.
Ale mnie wcale tam nie było.

Ja stałam za Euromaxem i na spółę z przyjaciółką słuchałam discmana. Wiosną 2005 roku.
A ciepły wiatr zmiatał z chodników ostatnie zeszłoroczne liście.