To będzie krótka poniedziałkowa notka. Najbardziej poniedziałkowa, ze wszystkich dotychczasowych notek. To nic, że we wtorek.

Musiałem coś załatwić. Tak już jest, że kiedy dorastasz, coraz częściej trzeba coś załatwiać. Pogodziłem się z tym. Ba, nawet to polubiłem. Fajnie czasem poudawać dorosłego, pojeździć po urzędach i instytucjach i dopinać swego. To taki współczesny sprawdzian męskości. Kiedyś mierzyliśmy się z dzikimi zwierzętami, teraz z biurokracją. Nie narzekam, mogło być gorzej. W końcu zus to nie jakaś mroczna puszcza i nic nie próbuje mnie tam zabić. Dobra, nie wszystko próbuje mnie tam zabić, a czasem nawet trafi się jakiś pomocny troskliwy miś, zamiast wściekłego niedźwiedzia. Ale wracając do sedna.

Musiałem coś załatwić w instytucji, która jest na tyle miła, że pozwala załatwiać różne sprawy przez Internet. Bez większego problemu, ale niestety trwa to trochę dłużej niż w okienku, więc zdecydowałem się na wycieczkę do oddziału. To była moja świadoma decyzja, spieszyło mi się, nie chciałem czekać, aż ten cały system mnie przemieli. Ponieważ upowszechnianie systemu informatycznego wiąże się niezmiennie z likwidacją terenowych oddziałów, wycieczka zamieniła się w wyprawę. Jakieś 50 km w jedną stronę. Co mi tam, czego się nie robi, żeby nie siedzieć w biurze.

Na miejscu standard, automat z numerkami i kolejka. Komputer twierdzi, że moja kolej nadejdzie za jakieś dwie godziny, co znaczy, że przy pomyślnych wiatrach dostanę się do pani z okienka za jakieś trzy. No jaki to problem? Na zewnątrz upał, a w środku klima, krzesełka, ja mam Kindla i smartfona, nikt nie może się do mnie przyczepić, że znowu robię nic. Żyć nie umierać, tak?

No właśnie kurwa nie.
Bo po piętnastu minutach zdałem sobie sprawę z tego, że nienawidzę kolejek.
Albo nie. Ja do kolejek nic nie mam. Żyję nie od dziś, wiem, że kolejki są i żaden cudowny system tego nie zmieni. Ja je nawet lubię, bo lubię spędzić trochę czasu sam ze sobą, popatrzeć na innych, pomyśleć. Czasem z tego nawet jakaś notka powstanie.
Ja po prostu, zwyczajnie, szczerze i radośnie nienawidzę wszystkich ludzi, którzy stoją w tej kolejce razem ze mną.

Tego typowego Mirka zionącego kiełbasą, cebulą i tanimi szlugami, który z jakiegoś powodu uroił sobie, że można ze mną rubasznie pożartować z kolczyka w nosie dziewczyny na przeciwko.
Dziewczyny z kolczykiem w nosie za to, że dała typowemu Mirkowi powód, żeby z niej żartować.
Młodej matki, która zabrała ze sobą w długą kolejkę malutkie dziecko, które teraz za nic nie chce się uciszyć.
Tego trochę starszego dziecka, które już powinno ogarniać, kiedy należy się uciszyć.
Jego matki za to, że ma je w dupie i udaje, że wszystko jest w porządku.
Tego jednego, który tak strasznie śmierdzi. Nie wiem, którego.
Siebie za to, że nie wziąłem słuchawek.
Babć, które proszą o pomoc z tą kolejkową maszyną.
Każdego chuja, który udaje, że nie widzi kolejkowej maszyny i próbuję wpieprzyć się w kolejkę.
Kolejkowych szeryfów, którzy postanawiają wymierzyć im sprawiedliwość i siłą odciągają ich od okienka.
Tych strasznych bab, które w niemalże seksualnym podnieceniu zagrzewają szeryfów do walki.
Klimatyzacji, przez którą wszyscy na siebie chrychają.
Na tym etapie nawet tego biednego Anglika, który próbuje prowadzić biznes w Polsce, za to tylko, że jest ubrany lepiej niż ja.

I kiedy myślę, że już nie wytrzymam, że zrobię im tu “Upadek”, “American Psycho” i “Postal” naraz, tablica wyświetla A234. Mój numer. Teraz ja. Uśmiecham się najpiękniej jak potrafię, wstaję i idę.
– Ale dokąd to? Dlaczego niby TEN PAN ma być przede mną – wykrzykuje mi w plecy matka. – Przecież przyszedł po mnie. Państwo widzieli. Ja mam dziecko! Ja nie mogę tak tu stać.
Zabijam ją. Tłumaczę jej, dlaczego jestem pierwszy w kolejce, że idziemy załatwiać różne sprawy, że obsłużą nas różne okienka, że ja mam literkę A na karteczce, a ona zupełnie inną. Tłumaczę jej, dlaczego, akcentując każde słowo i uderzając jej głową o tę śliczną, wypolerowaną posadzkę.
No dobra. Tłumaczę jej z uśmiechem i próbuję poradzić sobie z moją fantazją. Ja przecież nie bywam agresywny, to ta kolejka.
A kiedy już – bardzo szybko swoją drogą – załatwiam swoje sprawy i zmierzam przez poczekalnię w stronę wyjścia, nikt nie odpowiada na moje “miłego dnia”. Już nie jestem częścią ich społeczności. Teraz to oni mnie nienawidzą.

Dlaczego w kraju z tak długą kolejkową tradycją nie wykształciliśmy jeszcze ani krzty kolejkowej kultury, podczas kiedy kolejkowe komitety zawiązują się z miejsca? Przecież mogłoby być zupełnie inaczej. Wszyscy wiemy, że kolejki są. Że jeśli chcemy coś załatwić, to spędzimy w niej trochę czasu. Że po to, na miły buk, masz podany przewidywany czas oczekiwania, żeby móc sobie na chwilę wyskoczyć. Że trzeba się myć i używać dezodorantu. Że jak nie umiesz wychować i opanować dziecka, to nie powinnaś go w ogóle mieć i już dawno powinnaś się zastrzelić, albo przynajmniej zostawiać je w domu lub pod opieką profesjonalistów. Że od zabierania w upalny dzieciaka w wielogodzinną kolejkę już tylko krok do zostawiania parę godzin w zamkniętym samochodzie i w prosty sposób możesz być następnym idiotą, który dziwi się, że córka mu umarła bo gorąco. I że jak ktoś, pomimo twoich oczywistych wad, wbrew sobie uśmiecha się do Ciebie i życzy miłego dnia, to wypada mu, do prostytutki biedy, odpowiedzieć.

Chodźcie, przestańcie być bydłem, żebym mógł was zacząć kochać.