Wiecie, jak jednym zdaniem wywołać u mężczyzny stan skrajnego niepokoju?
Wiecie.
Ale ja mam jeszcze jeden niezawodny sposób. Kilka prostych słów. Wystarczy wykrzyknąć je z ekscytacją podczas przeglądania ulubionych blogów kulinarnych, albo kolejnej zbędnej książki.
“O, tego jeszcze nie gotowałam, zrobię ci to jutro”.

Można się przestraszyć. Ja się boję. Nawet pomimo tego, jak zaskakująco dobrze gotuje K. Zaskakująco, bo nikt nie spodziewa się po pięknej kobiecie, że będzie dobrze gotowała. Nie tego się od nich oczekuje. Przecież spokojnie mogłaby to sobie odpuścić i pozwolić po prostu zabierać się na kolacje.
Nie.
Potrafi gotować.
Lubi gotować.
Chce gotować.
Będzie gotować.
I żeby nie było nudno, czasem eksperymentować. Najchętniej na mnie. A mój lęk, to nie lęk przed tym, że jej nie wyjdzie. Zazwyczaj jej wychodzi. Ja się boję, że jej się uda i wprowadzi to do swojego menu i regularnie będę jadł jakieś kurczaki z rodzynkami i porami zamiast normalnego buffallo, albo inne steki z łososia na sałatce chlebowej pod polewką piwną zamiast po prostu steka.
Albo rzeczy, których nazw nie potrafię wymówić.
– Ale pyszności przed chwilą jadłam. Pastę z ciecierzycy. Zrobię ci jutro.
– Pasta z ptaka? Tak jak z ryby? Pasztet taki?
– Z ciecierzycy, nie cietrzewia, głuptasie. Zobaczysz, będzie ci smakowało.
Następne chwile to najtrudniejsze minuty w moim życiu. A na pewno w ostatnim tygodniu. Strach. Ciecierzyca. Coś mi świta. Coś z wegetarianami. Prawdopodobnie widziałem to w menu w (tfu) Greenwayu (tfu) podczas jakiejś strasznej przypadkowej wizyty. Ciecierzyca. Brzmi jak jakaś kasza. Czemu ona mi chce kaszę zrobić? Przecież wie, że ja z kaszy to w sumie tylko manną. I to głównie dlatego, że rymuje się z panną. Może zapytać? Żeby nie było tak jak z ciastem marchewkowym, że ma być z marchewek, a wygląda jak piernik i smakuje jak piernik, a ja piernika to tak nie za bardzo. A jeśli to coś z otrębami?
– Albo nie, przepraszam. Guacamole, bo awokado trzeba w końcu zjeść. Innym razem, ciecierzyco.
Ufff. Było blisko.